Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 1

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N., s. 1-4.

I. WSPOMNIENIA DZIECIŃSTWA

Rodzina

1. Jak to odgrzebać z przeszłości? Jaki był powód, że zostałam pielęgniarką? Różni mędrcy z „dzisiejszej rzeczywistości” mówią tak: dawne pielęgniarki – dawne, to znaczy przedwojenne, burżuazyjne i do tego sanacyjne – to były albo hrabiny, albo…. zawiedzione w miłości.
Że nie jestem hrabiną, powszechnie wiadomo, chociaż hrabiny to też ludzie, a co do tej miłości, wierzcie mi na słowo, że nie! W żywotach świętych, tych zakrystyjnych, czyta się zawsze, że bohater słyszał głos boży już w najwcześniejszym dzieciństwie. Bohaterka niniejszych wspomnień, acz nic nie mająca wspólnego z „wonią świętości” odczuwała coś podobnego również depuis sa plus tendri enfance – / jak w sentymentalnych opowieściach francuskich/, nie mając zresztą przeczucia, że to głos boży.

Coś się już działo w dzieciństwie. Jako dziecko, z napiętą uwagą wygrzebywałam liściem pyłki ziemi z rany na nodze małej towarzyszki zabaw, a potem jako kilkunastoletnia dziewczynka nacięłam sobie kiedyś scyzorykiem kolano, aby je móc opatrywać. Ale w takim razie dlaczego nie poszłam na medycynę? Czemu bawiłam się lalkami w szpital nie, jako doktór, tylko jako pielęgniarka? Otóż doznałam w dzieciństwie urazu, ale urazu w całym tego słowa znaczeniu – dodatniego.

Chodzi mi czasem po głowie, że powinnam napisać takie sobie studium o filantropii. Patrzyłam na nią odkąd pamiętam, na jej wszystkie blaski – nie widząc. Na szlachetność serc, która na pewno była pierwszą pobudką. Ale cóż to jest „szlachetność”? Słowo szerokie niebezpieczną szerokością, dość obszerne dla pomieszczenia wielu małostek, jeśli już nie kilku przynajmniej grzechów głównych….
Nie chcę tu bynajmniej obwiniać ojca mojej matki, dla którego pamięci – choć go nie znałam – mam głęboki szacunek. Jego testament mówi o rozpiętości jego zainteresowań społecznych i jest doprawdy przeciekawym dokumentem. Dziadek majątku dorobił się własną olbrzymią pracą, a robotnicy mieli u niego na pewno lepiej, niż wielu obecnych przodowników….

Nie chcę obwiniać mojej babki, wykwintnej pani, do której każdego pierwszego zgłaszały się całe szeregi „biednych” po jałmużnę. /Pamiętam parogodzinną defiladę ludzi naprawdę przejętych, nie tylko ciekawych, na którą patrzyłam zaszyta w gąszczu krzewów przeniesionych z zimowego ogrodu do buduaru obitego czernią, za katafalkiem z trumną babki/.

Czyż mogłabym oskarżać moją ciotkę, która ufundowała szpital dla dzieci? Mimo to, że na tym szpitalu widniała tablica pamiątkowa, też przez ciotkę umieszczona, która raziła już potem moje pielęgniarskie serce.

Myślę, że jeśli kto pamięta moich Dziadków, to pamięć ta nie złorzeczy ich komnatom, ani karecie wybitej jasno zielonym atłasem, ani parze siwych arabów, tak nieporównanie tętniących po szosie, kiedy pojazd zbliżał się do Wiązowny, do willi obstawionej cytrynowymi i laurowymi krzewami….

Myślę, że odbrązawianie /słuszne, jeśli zmierza nie ku sensacji, ale ku prawdzie/ nie powinno kierować się tylko normami wyznawanymi przez tego, co brąz zdejmuje. Nie wolno zapominać o tym prostym fakcie, że normą etyczna człowieka jest jego sumienie, co oczywiście nie może przekreślać wielkich obiektywnych norm – przed którymi brąz zdejmujący, powinien się przynajmniej pochylić, jeśli ich sam nie odczuwa, jako swą własność subiektywną.

Co odczuwał mój dziadek, garbarski – jak na polskie stosunki – potentat, na widok nędzy mas poza chęcią, ciągle realizowaną – przychodzenia z pomocą, mądrą, w myśl pozytywistycznych haseł pracy organicznej, sięgającej nie tylko datków, ale dźwigania oświaty, rzemiosł, kultury? W pamiętniku mojej Matki jest wzmianka o ówczesnym ruchu robotniczym, o jakimś strajku w fabryce, odczutym jako krzywda dla dziadka, jako czarna niewdzięczność….

moja babka o sercu tak czułym dla dzieci, o nerwach naprawdę cieńszych niż przysłowiowe listki mimozy, czy mogła nie odczuwać boleśnie kontrastu między swoimi pałacowymi pokojami, a piwnicami, do których posyłała „do biednych” swoje córki? Córki nie chodziły zresztą tylko do „biednych”. Moja matka jako młoda panna praktykowała w ambulatorium warszawskim ówczesnej prekursorki pomocy społecznej – panny Julii Aleksandrowiczówny. Opowiadała mi, jak kiedyś, opatrując rakowatą zapchała sobie nos watą, aby znieść odór jej ran.
Moi dziadkowie ze strony macierzystej byli najautentyczniejszymi filantropami. Wzrosłam w atmosferze pomocy drugim i tzw. wówczas dobroczynności jako w najnaturalniejszej aurze.

Kiedy moja matka wyrzekła się budowy wymarzonego domu z ogrodem w Krakowie aby móc się przyczynić do budowy warszawskiej szkoły – imienia dziadka, uważałam to jako rzecz zupełnie naturalną. W tej aurze, w moim dziecinnym sercu nie było żadnych walk, ani odczucia sprzeczności. Mieszkanie mojej babki było dla mnie nie jakimś luksusem, którego miałabym się wstydzić. Przede wszystkim był to czarodziejski pałac mojego dzieciństwa. Na ten temat mogłabym pisać i pisać, przywołując zapach frezji na marmurowych schodach, brzmienie zegarów – jednego po drugim – w głębi komnat pełnych rzeźb, paproci, ślicznych płócien, szaf, bibliotek, dywanów, ogromnych „grających” muszel i jakichś zdumiewających bibelotów. Ach, te zakamarki, te długie i duże korytarze, niespodziewane zakręty, mroki i rozjaśnienia, ukryte drzwiczki, kanapka tak sprężysta, żeśmy ją nazywali „oddychającą”, kryta błękitnym jedwabiem o srebrnych kwiatach, chłodnych, gdy się przyłożyło rękę, albo policzek….

Sypialnia mojej babki z łóżkiem zasłanym koronkami i z największym dziwowiskiem: z wysokim baldachimem!
Ach, ten pokój stołowy, olbrzymi /obszerny, jak i pięciookienny salon na przyjęcia, o których tylko słyszałam, bo się już dawno, dawno skończyły…./. Ale dla mnie nie było pustki, ani zdziwienia, po co tyle miejsca dla kilku stałych mieszkańców w tych dwunastu pokojach i różnych przyległościach….

Za mojej pamięci mieszkały tam trzy osoby /obsługiwane przez czworo służby/ : moja babka, jej dame de compagnie i ciocia Zosia.
Otóż jeśli pozwalam sobie na wycieczkę do krainy dzieciństwa /i tak podziwiać należy moją wstrzemięźliwość, bo przecież tak ciągną, tak pochłaniają lustra w przedpokoju wielkim, jak sala balowa, gdzie nie było wieszaków, tylko stoły, gdzie stał marmurowy lew, albo też kominek z mauretańską mozaiką i drugi z porcelanowymi bambinami…./. Jeśli nie wytrzymuję tych wspomnień, to dlatego, że na ich tle, wśród luksusu przesiąkniętego wykwintem intelektualnej kultury, żyła przez lata swojej młodości Ciocia Zosia, młodsza siostra mojej matki. Jednak przede wszystkim muszę myśleć: Zofia Szlenkierówna. (…)