Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 2

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N., s. 4-6.

I. WSPOMNIENIA DZIECIŃSTWA

Rodzina – c.d.

Zanim zacznę nowy rozdział na temat owego urazu, który mnie pchnął na dzisiejszą drogę – muszę nagle odwrócić się od domu mojej babki na Zielonym Placu w Warszawie.

Siadam w pociąg na dworcu Terespolskim na Pradze, na który zajeżdżało się dorożką po podworcu o kocich łbach. Czekamy w poczekalni ze wspaniałym bufetem /za „Ruska” były chyba najwspanialsze/ wsiadamy w pociąg – brzmi pierwszy, drugi, trzeci dzwon /nie mogłam zrozumieć dlaczego skasowano ten zwyczaj, dodający tyle uroku gorączce podróży/ Nazwy stacji brzmiące w moim uchu dotąd melodią najbardziej swojską, a tak pradawną! Miłosna, Mrozy, Broszków, Siedlce: na stacji chyba zawsze ktoś ze stryjecznego rodzeństwa, a nawet i Stryj, uprzedzony o naszym przyjeździe. Łuków i potem Międzyrzec, z końmi zaprzężonymi do zrujnowanego powozu, albo do bryczki. Podlasie ze swymi łąkami, gaikami brzóz i kępami olszyn. Podlasie, gdzie żyły tradycje unickie, gdzie mówią śpiewnie i jak mój ojciec utrzymywał – najlepiej po polsku z całej Polski! Nie piszę przecież pamiętnika mojego życia. Pisać mam tylko o jednym jego nurcie. Nie będę się zagłębiała ani w gęstwy olszyn, czarnej sieci, w której okach różowały błyski zachodów, nie zatrzymam się ani na świerkowej alei, ani na szałasie ogrodnika, ani nawet na lipowej alei, ani na uroku młodego dworu, na piecu w salonie. Skłaniam się tylko przed sztychem Króla Jana i przed trzema innymi przedstawiającymi trzy fazy życia więźnia: ostatni – to był szczęśliwy powrót!
W sypialni babki /obok był pokoik, w którym podczas jednych wakacji złapały się 24 myszy/ wisiała kalwaria, a raczej już pogrzeb Pana Jezusa: święty Jan patrzący w niebo, jakby je brał za świadka, któraś ze świętych Niewiast z ciężko opuszczoną głową i rozwianym włosem – w głębi Matka Boska, niemal mdlejąca.

Był tam też klęcznik, ale nie mam w oczach klęczącej, bardzo pobożnej mej babki /widocznie modliła się, kiedy ja już spałam, albo kiedy spałam jeszcze/ pamiętam natomiast, że chętnie drzemał na poduszce klęcznika zwinięty w kłębek DAR, nie zniechęcony tym, że go wiecznie przepędzano, przy czym babka pomawiała mojego własnego, przywiezionego jamnika o nauczanie Dara tego, co uważała za rodzaj świętokradztwa….

Otóż obyczaje domu rodziców mojego Ojca odbijały się zupełnie harmonijnie w mojej świadomości, kształtującej się w atmosferze dobroczynności Jasnej ulicy.

Ochrona dla dzieci była utrzymywana przez „dwór” /trudno o dwór skromniejszy/. Stosunek do ludzi w czworakach był tak naturalnie – tak właśnie: demokratyczny, że nie istniały żadne zagadnienia. Dziadek o przepięknej głowie, szczeropolskich rysach i mlecznych włosach był wzorem obywatela, a moja babka /pełna fantazji, niesprawdzonych przeczuć i swoistego humoru/ – świadoma swoich obowiązków, rzadką przedstawicielką drobnego ziemiaństwa.

Życie obojga było skromne, a pełne godności. Nie umiem powtórzyć za kimś, kto się niedawno wyraził, mając na myśli filantropię mojej warszawskiej rodziny: przewroty społeczne byłyby niepotrzebne, gdyby cała bogata burżuazja była jak Szlenkierowie!

Nie, kontrast między ścianami salonu obitymi jedwabiem i plafonem z lunetami al. fresco a mieszkaniem Antoniego – był kimś pośrednim między woźnym, lokajem, a stróżem – w każdym razie kto inny był lokajem, a kto inny stróżem – był zbyt dla mnie duży, bolesny. Ale jestem najzupełniej pewna, że dziadek mój, oglądając plany budującego się domu, nie umieścił w bezsłonecznych izbach rodzin swych oficjalistów przez jakąś pogardę dla niższego rodzaju ludzi. Tylko tak wyszło z planów i zapewne z mody ówczesnej: cały front zajmowały stosunkowo najmniej używane pomieszczenia recepcyjne, a wszystkie sypialnie były w oficynach. Moja Matka mówiła o tym fakcie z głębokim zdumieniem, pozbawionym zresztą wszelkiej niechęci do swojego ojca, ale w poczuciu krzywdy ludzkiej – mieszkańców.

Jak wobec tego faktu umieścić sumy, które dziadek dawał na „cele społeczne”? Czy nie brakło tu czegoś zupełnie zasadniczego? Miłości do najbliższych bliźnich /poza rodziną bliższą i dalszą super hojnie wspomaganą./ Okropnie głupie myśli snują mi się po głowie. O, nie trudno rozumować tak w czasach metrażów mieszkaniowych, w siedemdziesiąt cztery lata po wybudowaniu pałacyku na Jasnej ulicy! Jakie ja bym wykroiła mieszkanko, choćby i luksusowe dla dziadków, ich 3-ch córek, syna, dame de compagnie – z salonem w oficynie, z cackami pokojowymi zalanymi słońcem dla oficjalistów….

Tymczasem co? Mam pokój jeden jedyny, ale słoneczny i nie najmniejszy – i ciepły i suchy i własny – a czyż bym się zamieniła na sutereny, z którąś matką pięciorga dzieci? Czyż nie jestem szczęśliwa, że ten dylemat nie istnieje, bo mam „służbowe” mieszkanie?

Tymczasem moi wiejscy dziadkowie, którzy z trudem mogli się zdobyć na wyższe wykształcenie swych czterech synów /mój ojciec właściwie sam się przebijał dzięki stypendium, a nade wszystko korepetycjom/ wybudowali obszerne, widne czworaki. A tynk całymi płatami odpadał z murów ich własnego domu, który wydał mi się kiedyś aż żenująco obszarpany, podobnie jak tak bardzo ubogie wydały mi się kiedyś rabatki kwiatów przede dworem.

Otóż myślę, panie przewodniczący Rady Narodowej i pierwszy Sekretarzu PZPR, że gdyby wszyscy ziemianie byli tacy, jak moi dziadkowie – to…. nie, nie powiem, że reforma rolna to rzecz zbędna, ale w żadnym wypadku reforma nie byłaby likwidacją krwiopijstwa….

Dobroć mojego ojca, dobroć cudowna, była na pewno dalszym ciągiem dobroci tego domu. Choć mieniła się własnym światłem, specjalnie w niego rzuconym przez Boga, z tylko Bogu właściwą rozrzutnością.

Była to dobroć w stosunku do drugiego człowieka, konkretnego, tego właśnie bliźniego (…).