Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 4

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N.

II. SZPITAL KAROLA I MARII

Wkrótce zaczęła się budowa szpitala im. Karola i Marii w Warszawie.

To był dla mnie początek.

Nie, idea budującego się szpitala nie wypełniała mnie tak całkowicie, aby nie było miejsca na sprawy dużo dla mnie ważniejsze. Najważniejsze były fantastyczne zabawy w głębiach parku, indiańskie podkradanie się, kołysanie na gałęziach lip, kryjówki w gęstwinie końskiego zębu.

Do tego zaprzepaszczenia się w szczęściu tęskniłam całe miesiące krakowskiego roku szkolnego. Mieszkałam już z rodzicami w Krakowie ale stale jedną nogą czułam się w Warszawie, dokąd jeździliśmy bardzo często.

Budujący się szpital stawał mi się coraz bliższy, coraz bardziej ogarniający. Ciotka, która mnie bardzo kochała, bawiąc się mną po trochu, jako jedną z najzabawniejszych postaci w rodzinie, wzięła mnie kiedyś na Leszno, na budowę. Parterowe ściany z cegły, deski z poprzeczkami, po których szybko biegali murarze i ich taczki – nie mogłam zrozumieć co z tego powstaje. Natomiast zrozumiałam wszystko, kiedy szpital był już na ukończeniu, kiedy oprowadzał mnie po nim jego naczelny lekarz, późniejszy pierwszy rektor Uniwersytetu Warszawskiego dr Józef Brudziński. Oświadczył żartobliwie, że się „będzie tłomaczyć’ po dziecinnemu – to też zrozumiałam znakomicie wszystkie mądrości osobnych pawilonów obserwacji, izolacji, przeciwdziałania infekcji wewnątrz-szpitalnej. W jednej z sal o jeszcze pochlapanych oknach stały już wszystkie dziecięce łóżka. Na frontonie ambulatorium, od ulicy Leszno widniały już płaskorzeźby – /główki aniołków i kopia bambina z florenckiego szpitala niemowlęcego, jakby dziecka zapraszającego wzruszającym gestem rączki, z wyrazem twarzy, który trudno opisać. Chwycony w jakimś momencie zamyślenia, jakiegoś przebłysku, który na pewno zaraz minął u ruchliwego modelu…/ Przed paru tygodniami poszłam na Leszno spojrzeć na te rzeźby – na jednym pawilonie, który ocalał. Trudno je dostrzec – przesłoniły je konary klonu. Ale ciągle są. W ogrodzie, w którym stały białe domki uwijał się wiązowniarski ogrodnik, pan Zyderczak – sadzonki oliwników /bukszpanów/ i tuj były wiązowniańskie – to pieczętowało swojskość szpitala. Zaprowadzono mnie nawet do kostnicy, gdzie wizerunek rzeźbiony Chrystusa wydał mi się jakby spłaceniem długu koniecznej konwencji. Tak to właśnie odczułam. Duże wrażenie zrobiły na mnie podczas zwiedzania pokoiki przy oddziałach, przeznaczone dla dzieci konających; pojęłam potem ich konieczność i odtąd ciągle widzę straszną rzeczywistość naszych szpitali: konanie wśród innych chorych.

Nie byłam na otwarciu szpitala, które nastąpiło pół roku po śmierci Babki w 1913 na jesieni, podczas gdy mnie wysłano do Zakopanego, ze względu na zdrowie.

Przeżyłam je mocno, czytając opis otwarcia pióra przyjaciółki Ciotki, poetki Bronisławy Ostrowskiej w jakimś dziecięcym piśmie. /”W Słońcu” nr 5, Warszawa 1.XI.1913/. Moje jedenastoletnie serce drżało z czułości – nie chciałam mówić „szpital’, a szpitalik to byłoby coś pomniejszającego! Wyczułam to prawdziwie, że szpital, który wkrótce z 80 zamierzonych miejsc wypełnił się ponad stan, do 100 – na których poprzestał, był w owej epoce najnowocześniejszym modelem szpitalnictwa i nie ustępował nawet wiedeńskiej klinice Pirqueta. a więc nie mówiłam ani szpital, ani szpitalik, tylko szpitalk. Bo to był „mój” szpital!

Pamiętam też, ze pierwszą pacjentką, była mała Zosia, chora na szkarlatynę. Dowiedziałam się od Ciotki, że umarła. I teraz – to najważniejsze: stosunek Ciotki do ufundowanego przez nią szpitala, był czymś zupełnie innym, niż stosunek filantropa podpisującego czek – choćby kilkunastumilionowy, na odległy cel. Podpisujący czek kocha w gruncie rzeczy pieniądze, które może wydać. Ciotka kochała nie pieniądze, ale swój szpital. Kochała szpitalne dzieci.

Jakże mnie kusi scharakteryzowanie Ciotki! Jakżebym chciała zapuścić się na jasne polanki i do podziemnych sklepień jej złożonej osobowości. Jakżebym chciała obnażyć fakty, sprężyny odruchów, wyłowić przyczyny jej zmiennego usposobienia. Wyłowić cienie powstałe w młodości, których nie mogła wchłonąć radość stworzonego przez nią dzieła.

Nie mogę, nie tyle dlatego, żeby mi brakło w pamięci materiału, choć może istotnie nie jest go tyle, aby mógł stanowić pewny dokument. Nie mogę raczej dlatego, że charakterystyka takiej osobowości nie jest na miejscu w tych wspomnieniach, mija się z ich celem, gotowa by mnie zaprowadzić w tym wypadku na manowce psychologizowania, a w końcu stanowiłaby zbyt duży nawias. Jednak nie znaczy to, żebym mogła całkowicie milczeć na temat pobudek fundacji szpitala imieniem moich dziadków.

Źródłem dobroczynności Ciotki było poczucie obowiązku obywatelskiego i hołd złożony rodzicom.

Świadczyła o tym zupełnie wyraźnie tablica, widniejąca na wewnętrznej ścianie, na połączeniu głównych oddziałów – chirurgicznego i wewnętrznego. Jej słowa są wymowne i jasne, są pełne poczucia wartości dzieła, są zresztą własnością minionej już wówczas epoki pracy organicznej.

Poczucie obowiązku i pamięć rodziców! Obok należałoby wykuć jeszcze: „i z miłości macierzyńskiej dla biednych, chorych dzieci”.

Zdawałoby się, że taki czyn powinien być jakimś bodźcem radości, toczącym się przez całe życie i rozświetlającym wszelkie inne sprawy, wszelkie smutki i ciosy….

Ani dług spłacony Ojczyźnie, ani pamięci Rodziców, ani sprawienie ulgi własnemu sercu, plus jeszcze cel wytknięty: dalszej troski o szpital – to wszystko razem wzięte nie mogło wypełnić życia radością i pokojem, skoro źródłem nie był Bóg.

Bóg wszechogarniający był źródłem, ale nie wyczutym, nie uświadomionym. I wody strumienia płynęły dalej pod ziemią, korytem naturalnego prawa, a kiedy wypływały, były już tak unormowane, tak obudowane, że nie wskazywały na źródła pierwotne.

Lecz jeśli szpital nie był dla Ciotki powodem nieustannej radości to był motorem jej życia. Czasem motor ustawał, jego dźwięk przeciekał, stawał się tylko dalekim echem…. Ale był.

Ciotka została kuratorką szpitala, co było zastrzeżone w akcie fundacyjnym, pomyślanym z wielką precyzją. Nie była kuratorką malowaną! Sama zatwierdzała pielęgniarki, lekarzy. Wnikała w każdy szczegół. Były momenty, że trzęsła pracą. Z osoby zazwyczaj nieśmiałej, cichej, małomównej tryskała energia aż autokratywna. Nie liczyła się ze słowami, ani mówiąc do ludzi, ani mówiąc o nich. Opiekę nad dziećmi powierzyła grupie świeckich pielęgniarek – co było na ówczesne stosunki aktem niezmiernie nowym. Pamiętam nawet, że omawiało się tę sprawę. Ciotka nie chciała zakonnic, szarytek. Nie wiem dokładnie dlaczego. Szarytki w protestanckim domu mojej Babki były mile widziane – subwencjonowane. Przychodziła do Babci Siostra Zdzisława, prowadząca zdaje się taką wspieraną ochronkę i przynosiła przed Wilią opłatki i szopkę. Była u trumny Babki.

Jeśli piszę „nie wiem dlaczego”, to kieruję się skrupulatnością: nie pamiętam dokładnie Ciotki wypowiedzi. Ale znam jej poglądy.

Chciała pielęgniarstwo postawić na poziomie nowoczesnym, oprzeć je nie tylko na ciągle postępujących podstawach naukowych, ale nade wszystko utrwalić w nim jego istotę, na co kładła tak wielki nacisk Florencja Nightingale.

Istota pracy pielęgniarskiej – to dbanie o higienę i wygody chorego, o tę podstawę, bez której nie ma nic, a która jak wiemy wszystkie jest osobną dyscypliną.

Obawiała się – słusznie – że ówczesne siostry zakonne nie poddadzą się już nie tylko regulaminowi zajęć, ale przepisom pracy.

Trzeba pamiętać, że dużo wody upłynęło w Wiśle od chwili otwarcia Szpitala, aż do chwili obecnej. Pielęgniarstwo zakonne nie otrzymało jeszcze od pielęgniarstwa świeckiego tej ogromnej przysługi: oparcia pracy na zawodowym wykształceniu.

I tak w szpitalu pojawiły się pielęgniarki w szarych sukniach, ze sztywnymi kołnierzykami, krochmalonymi mankietami, w fartuszkach z bawetami, w czepeczkach nie osłaniających włosów. Pierwszą ich przełożoną była p. Przyłuska, wykształcona za granicą i dziwnie podobna do angielskiej nurse.