Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 6 : „W Krakowie……”

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N.

III.                    W KRAKOWIE

a/ lata szkolne

W Krakowie całkowicie pochłonęła mnie szkoła i wojna, w jej polskim wydaniu – przeżywałam tragedię Legionów, których – wbrew domowi – stałam się zwariowaną /miałam kilkanaście lat/ zwolenniczką.

Ale nade wszystko pochłonęła mnie Szkoła, tym bardziej, że dotąd uczyłam się w domu. Wszystko było dla mnie nowe, a nawet egzotyczne ze względu na charakter Szkoły – klasztornej.

Tęskniłam za dzieciństwem – miałam koleżanki starsze od siebie o rok, a nawet o dwa lata. W domu bawiłam się jeszcze po dziecinnemu – i znowu wypłynął uraz: zadrasnęłam sobie umyślnie scyzorykiem kolano, aby je potem móc „opatrzyć”.

Tyle wspomnień! Takie bogactwo wspomnień! Domu moich cudownych rodziców oskrobanego z cienia snobizmu, wsączającego we mnie swobodę myśli, rozmach, poszerzającego zainteresowania szkolne. Ojciec dostarczający mi każdej książki na najfantastyczniejsze życzenia, które traktował poważnie i zaspokajał z pasją: kiedy w czwartej klasie pisałam powieść z czasów napoleońskich w lot dostarczył mi monografię o Legionach Dąbrowskiego, abym wiedziała, jak ubrać swego bohatera….

Szkoła pełna niespodzianek. Gmach częściowo zajęty przez wojsko austriackie, stąd wędrówki przez zakonną „klauzurę” i przez jakieś podziemne korytarza….

Olbrzymie bohomazy święte, pędzla jednej z zakonnic….

Szerokie podwórza, klasztorny ogród z częścią zarezerwowaną tylko dla sióstr, a której granice my, niegodne, odważałyśmy się przekraczać jak często się dało….

Profesorowie – cóż za typy! Koleżanki, cała fura przecudownych dziewcząt! Wtajemniczenie coraz to głębsze w literaturę nade wszystko staropolską!

Bogactwo wspomnień! Może powinnam pisać nie pamiętnik pielęgniarki, ale pełny pamiętnik? Bogactwo zbyt wielkie.

Inaczej spłacam rodzicom dług wdzięczności.

Szukam nici, która się wywinęła ze Szpitala Karola i Marii. Gubi się w plątaninie wrażeń dalekiej wojny, po raz pierwszy czytanej Trylogii, figlów uczniowskich, lekcji tańca….

Czasem tylko odnajduję jej cienką pajęczynkę: w odwiedzinach systematycznych i zorganizowanych przez klasę chorej koleżanki, w marzeniach, aby być starszą i pracować w Legionach jako sanitariuszka. Jakże się czułam pokrzywdzona przez los, że miałam tak strasznie mało lat! Czternaście, piętnaście – okropność!

Nasza klasa była nie tylko w naszych oczach, ale i w oczach profesorów pierwszorzędna i wyróżniająca się przez swój charakter jakiegoś uspołecznienia, ducha organizacji, patriotyzmu. Nie ja byłam motorem. Byłam tylko jednym z kółek działających sprawnie i – hałaśliwie.

Lubiłam się wyżywać w pracach niezwykłych, np. dźwiganiu tylko we dwie ciężkich podiów dla wybudowania sceny. Zaprzyjaźniłam się tam, u Urszulanek z Zosią Wajdówną, dziewczyną, którą pokochałam na całe życie. Miłość przetrwała jej tragiczną śmierć. Widziałam zawsze i widzę ciągle jej wyższość – pod każdym względem. Może fruwałam szybciej od niej, może czasem /tylko czasem/ i wyżej, ale na skrzydłach czarnych – jak u tajemniczych aniołów Rogera van der Weyden. Jej skrzydła były zawsze białe. W duszy nazywałam ją Śniegiem. Zasługuje na poemat, którego ja nie umiem napisać. Byłyśmy zresztą obie dziewczętami rozbuchanymi co się zowie. Wraz z trzecią koleżanką obmyślałyśmy i wprowadzały w czyn najprzemyślniejsze i najbezczelniejsze kawały szkolne, które lęgły się u nas w domu, akceptowane przez moją Matkę z podziwu godną wyrozumiałością….

Ale Zosia była sprężyną owej organizacji pracy. Kiedy nam któraś „nona” /tak bezwstydnie nazywałyśmy nasze mistrzynie/ rzuciła jakąś myśl – tylko obracałam się porozumiewawczo z mojej drugiej ławki ku Zosi, siedzącej w ostatniej i pokazywałyśmy sobie z daleka pięść: oto my wszystko weźmiemy w pięść: organizowanie gablotek kółka krajoznawczego, godzin dodatkowych teatrzyku….

b/ Rok 1920 – sanitariuszka
Nadszedł rok 1920 – naszej matury i – wojny, która już, która już całkowicie zadecydowała o kierunku mej przyszłości.

W początku sierpnia zmarła na wsi moja stryjenka, nadjechałam już po jej śmierci. To był początek mojej krzątaniny koło umierających i zwłok, która stała się potem moim udziałem, odczuwanym z początku jako los, a potem – a teraz – jako specjalny przywilej. Nazajutrz wróciłam do sąsiedniej wsi, gdzie po ogrodzie igrała parka mojego ciotecznego rodzeństwa i ze śmiechem rozkopywał pieluszki najmłodszy malec. Kontrast pomiędzy powagą wczorajszej trumny, a tym uśmiechem ogromnych, błękitnych oczu, między wczorajszym milczeniem a dzisiejszym gołębim gruchaniem przejął mnie i jakoś przygiął. Byłam już i tak przygięta troską i narodową i własną, osobistą.

W jesieni znalazłam się w Krakowie i obie z Zosią zaczęłyśmy „pracę” w jakiejś tam sekcji Komitetu Obrony Polski. Praca polegała na tym, żeśmy zbierały dla Komitetu po domach co się dało. Skład rzeczy i rupieci był w gimnazjum na Studenckiej. Wyjeżdżałyśmy na wozie, a do pomocy miałyśmy zawsze jakiegoś „studencika”, tj. gimnazjalnego sztubaka, z których jeden zapytał Zosi czy jestem hrabianką, bo chodzę w rozpuszczonych włosach. Mimo to, żeśmy się bawiły setnie, zachwycone własnym towarzystwem, traktowałyśmy pracę z jakąś pedantyczna obowiązkowością. Nie omijałyśmy żadnych drzwi w najgorszych oficynach.

– Jesteśmy z Komitetu Obrony Polski, zbieramy datki w pieniądzach i naturze.

– A cóż my mamy do dania? – padało często jękliwe zapytanie, wszystko jedno czy we frontowych czy oficynowych progach.

A my dusząc się ze śmiechu: – stare ubranie, stare flaszki, artykuły spożywcze….

I jako szczyt dowcipu: – dewocjonalia, towary kolonialne… Wobec takiej gotowości brania, krakowskie centusie rozstawały się z całym stosem rupieci, któreśmy zagarniały do kosza, aby je wyładować triumfalnie na Studenckiej. Stosy świętych obrazków, podziurawionego obuwia, przeświecających ręczników, koszul, pończoch, a czasem i dobrej odzieży, z pośród której zapamiętałam spodnie w wielką kratę, ofiarowane nam przez roześmianą równie jak my rumianą gosposię. A nade wszystko flaszki, pobrzękujące wesoło, gdyśmy je ustawiały na Sali gimnastycznej.

Potem – czy przedtem – była „praca w budce” na stacji, gdzie poiłyśmy żołnierzy i cywilów herbatą zaparzaną, aby lepiej naciągała wodą z dodatkiem sody.

Specjalizowałyśmy się tu – zawsze rozmiłowane w nadmiernym wysiłku i szukające w nim wyładowania naszych sił żywotnych – w dźwiganiu olbrzymich kadzi z wodą, przy czym zachowywałyśmy się jak dwa uczniaki a nie panny po maturze, budząc zamieszanie w głowie „niewiasty katolickiej” zawiadującej budką, a która nie wiedziała czy się śmiać, czy gorszyć….

Ale to był tylko początek. Koniecznie chciałyśmy się dostać do szpitala.

Zjawił się wtedy w Krakowie Amerykański Czerwony Krzyż. Zapisałyśmy się na krótkie kursy pielęgniarskie. Niestety rozdzielono nas: trafiła każda do innej sekcji.

Dlaczegośmy nie protestowały? Bo ton Polek-Amerykanek był daleki od jowialności naszych szefów z ulicy Studenckiej i z dworca. Był szczególnie serio, co brzmiało naiwnie przy ich zabawnej polszczyźnie. Nie znosiły sprzeciwu, niechętnie pertraktowały. Ileż razy potem spotykałam się z tym swoistym sposobem bycia. I tym pewnym siebie uporem.

Ja trafiłam do sekcji prowadzonej przez Miss Stellę Tylską, krągłą osóbkę po trzydziestce, z lekkim zezem pokrytym wielkimi okularami w ciemnych obwódkach. Pierwszy raz zobaczyłam amerykański czepek /który stał się polskim czepkiem/, biały mundur, granatową pelerynkę, podbitą szkarłatem. Panna Tylska podyktowała nam troszeńkę wiadomości z anatomii i fizjologii, a potem trochę wiadomości z dziedziny samej pielęgnacji. Przede wszystkim uczono nas zabiegów. Mały chłopczyk był pacjentem leżącym w łóżku. Doznałam wtajemniczenia w narożnik z prześcieradła, w wysokie ułożenie, rozbieranie pod kocem, kładzenie koszuli zawiązanej z tyłu, zawiązywanej z przodu, słanie łóżka z chorym leżącym na boku, leżącym na wznak….

Wbito mi w głowę, że odleżyna – to hańba dla pielęgniarki, zapoznano z tajnikami toalety porannej, wieczornej i kąpieli w łóżku…. Niektóre zabiegi wykonywałam potem w domu /nie lada trudności wobec szerokiego i bardzo niskiego łóżka/ na mojej matce, cierpliwej jak zawsze wobec moich pomysłów i na pewno zadowolonej, ze mnie ta praca „bierze”….

Egzamin był praktyczny i piśmienny. Praca piśmienna oceniana według amerykańskiej skali sięgającej setki.

Ale wyobraźnia nasza bujała. Wydawało nam się, ze na to aby iść do rannych trzeba mieć jakieś żelazne nerwy, nade wszystko nieczułość na krew. Bo są tacy – a na pewno taka jest większość, którzy widoku krwi nie znoszą, którzy muszą – o wstydzie, zemdleć – i co będzie z nami kiedy się tak stanie? Przecież nawet Basia Wołodyjowska poczuła się słabą niewiastą na widok krwi – co prawda, to krwi – rzezanych przez siebie ofiar. Na szczęście zaprzyjaźniłam się z Marynką Rosnerówną, córką znakomitego profesora ginekologii. Zgodził się dopuścić ją i mnie na operację, dokonywaną w lecznicy związkowej na Garncarskiej. Ciekawość mieszała się ze strachem. Co będzie jeśli nie wytrzymam? Omdlenie? Sromotna ucieczka. Wprowadzono nas na salę operacyjną, gdzie chora głęboko spała, okryta bielą serwet, spomiędzy których sterczał żółty pagór – nie mogłam się w pierwszej chwili domyśleć w nim brzucha posmarowanego jodyną. Z tego pagóra po wszystkich olśniewających wstępnych czynnościach – pierwszy raz olśniły mnie drobne wytryski krwi zamierające w kleszczach niezliczonych – jak mi się wydawało – peanów – wyjął ogromny włókniak.

I oto nie tylko pacjentka, ale i ja – o tryumfie! – zabieg zniosłam doskonale, nie zemdlałam, nie krzyczałam, nie uciekłam. /Moje biedne małe dzisiejsze uczenniczki! Dostajecie od razu po głowach obuchem najcięższych wrażeń i jeszcze was popychają – prędzej, prędzej!/.

Pamiętam, że Rosner podkreślał z zadowoleniem, że wybrał dla nas zabieg tak przyzwoity. Niestety, kiedy Zosia z kolei zapragnęła próby krwi – przedstawienie było zupełnie inne: zabieg nie mający nic wspólnego z „przyzwoitością”…. Wobec czego Zosieńka, przyszły doktór medycyny nie wytrzymała wrażenia: „das wig Weibliche” wstrząsnęło się we mnie – tak to potem określiła i zrobiło jej się słabo. Wyszłam więc ja – na bohaterkę, a ona o tyle mocniejszym niż ja charakterze – na słabiuchne kobieciątko.

Pamiętam, że potem w klinice chirurgicznej, chodziła jak błędna przed operacją, której tym razem asystować miała, jak jej dodawałam wtedy otuchy – sama przerażona…. Oczywiście śladu omdlenia nie było.

W listopadzie we dwie, zbrojne bądź co bądź w doświadczenie w naszych oczach niebylejakie, zaoferowałyśmy nasze cztery niewprawne ręce, dwie pstre głowy i dwa żądne poświęceń serca Klinice Chirurgicznej, na ulicy Kopernika 40. Byłyśmy tak przejęte i przerażone, że zaimponowała nam jakaś postać w chałacie, która odgrywając rolę przełożonej, przyjęła nas z góry i z chmury, nie mając zresztą o pracy pielęgniarskiej najmniejszego pojęcia.

Zaczęłam pracę po południu.

Rozdzielono nas, przydzielając każdą na inną salę, na parterze, mnie na tę na lewo, wówczas „dziewiątkę”, Zosię na prawo na „trójkę”. Ja miałam szczęście. Na dziewiątce byli i ciężej ranni i miała nad nami pieczę Wiga Boguszówna, którą uważałam za geniusza, model, nieosiągalny ideał pielęgniarki. Tu się nie pomyliłam. Nie wątpię, że gdyby Wiga poszła tą drogą stałaby się właśnie geniuszem, modelem, nieosiągalnym ideałem. Spokojna z uśmiechem w ślicznych szafirowych oczach, wysoka i silna, życzliwa i serdeczna, pozbawiona była wszelkiej egzaltacji i skierowana poważnie ku pomocy cierpiącym, co nie zawsze cechowało siostry-ochotniczki, jak się o tym niestety szybko miałam sposobność przekonać.

Drugą ważną osobą na Sali była Wikcia, posługaczka. Ordynarna, brutalna, pierwszy raz spotkałam typ – niestety dla naszych szpitali po dziś dzień bardzo charakterystyczny. Pomiatała nową „siostrzyczką”, która się jej bała okrutnie.

Od razu weszłam w śmierć. W prawym szereg łóżek ostatnie tchnienie wydał młodziutki bolszewik. Dźwignęłam zwłoki razem z Wikcią na wózek, a ona z urąganiem położyła czapkę żołnierską, na twarzy chłopca. Milczałam, zakrzepła z przerażenia. W tym samym szeregu zmarł kilka dni potem drugi młody bolszewik z potworną odleżyną na pośladku, ze zmiażdżona nogą – w tej ranie kłębiło się białe robactwo. Cierpiał okropnie i wołał „siostro’ głosem, który słyszę po dziś dzień.

Więcej śmierci nie pamiętam. To było już końcowe stadium wojennej kroniki: październik i listopad. Już nie przywożono nowych chorych, a ci co leżeli – zmierzali ku zdrowiu, albo czasem strasznemu inwalidztwu. Nie zapomnę młodziutkiego oficera z pierwszego piętra. Miał ciężko uszkodzoną rękę i odciętą całą nogę. Pamiętam i straszne okaleczenie: pustą panewkę stawu biodrowego i duże oczy chorego o wyrazie mądrym, świadomym świadomością rodem z cierpienia i nieszczęścia. Był to tragizm podwójny: i gaśnięcie młodego życia i śmierć człowieka samotnego w tak przeraźliwej odległości od swoich.

Ale tych zgonów nie przeżyłam jeszcze. To nie była „moja pierwsza śmierć”. Pierwszy na lewo leżał tzw. fryzjer /z zawodu/, u którego nie dopuściłam do hańby pielęgniarskiej tj. do odleżyny. Gdyż nauka panny Tylskiej nie poszła w las.

Może dobrze się stało, że nie trafiłam na kurs prowadzony przez dr Aładija, anatomiczno-chirurgiczny, którego zakończeniem imponowały mi Wiga i inne ochotniczki. Że skończyłam właśnie tylko mały kurs typowo pielęgniarski, gdzie nie instrumenty chirurgiczne, ale łóżko chorego było na pierwszym planie. Nawet Wiga kiedyś pochwaliła moją działalność z miednicą, mydłem i ręcznikiem, a fryzjer ogłaszał sociebus et orbi moją chwałę w słowach: „podziwiajcie dobroć siostry”, co mnie strasznie bawiło. /Dań się zaśmiewał, gdy mu to opowiadałam/.

Robiłam też z zapałem winną polewkę dla podoficera Siekierskiego, a potem dla chudego, maleńkiego gruźlika Pietrzyckiego – to był prawdziwy Łazarz. Moja pasja dla pracy przy łóżku /rodem ze szpitala Karola i Marii, z owej nocy w pokoju przyozdobionym w [26] śnieżyczki/ nie wyłączyła bynajmniej pasji do opatrunków. Podziwiam odwagę lekarzy, że pozwalali nam samodzielnie wykonywać opatrunki tak ciężkie, nam – ledwo znającym zasady aseptyków, działanie maści, bandażowanie.

Naszą własną odwagę tłumaczę sobie tylko niezrozumieniem niebezpieczeństw, na które narażeni byli ranni. Może nie było zresztą tak źle? Może dlatego z tego dystansu lat ta praca wydaje się tak trudna, że wyspecjalizowawszy się w jednej gałęzi  – patrzy się na inną z respektem i niedowierzaniem własnym siłom?

Poczciwy, obrosły Stasio z przestrzelonym pęcherzem i zatroskany, że na wsi będą śmiać się z niego, że jest tak ranny. Dudziński tak strasznie cierpiący z olbrzymią raną na plecach i uszkodzeniem kręgosłupa, któregośmy opatrywały na elewatorze. Przy tym wymyłyśmy go kiedyś całego benzyną, ku zgrozie intendenta, a zachwytowi chorego, zużywszy do tego całe zwoje waty. Dworowałyśmy sobie z oszczędności bacząc na napis na Sali operacyjnej. Salus aegroti suprema lex….

To był już koniec wojny, a raczej jej konsekwencji wyrytej w ciele armii, bo działania wojenne dawno przebrzmiały. Nie było już grozy, niebezpieczeństwa, niepokoju o bliskich – kto miał zginąć, już zginął. W myślach i pracy już nie było napięcia. Toteż w dyżurce panował nastrój śmiechu i figlów. Panien było dużo – lekarz „wchodzący w grę” – jeden, dr Rudolf Strutyński, który specjalizował się w zawiązywaniu na plecach naszych fartuchów mnóstwa węzłów.

Zjawiła się nagle między nami pewna panna bardzo piękna: nie pasowała do nas. My byłyśmy wszystkie ”z wiary”, albo te dawne, pamiętające naprawdę ciężkie tygodnie kliniki, no i my dwie z naszym zapałem do pracy przewyższającym jeszcze zapał do figlów. Otóż „panna z ptaszkami” /tak ją nazywał Rudolf bo nosiła na ślicznej szyi śliczny naszyjnik, właśnie ze złotymi ptaszkami/ nie miała szczególnego zapału ani do pracy, ani do figlów, raczej do królowania swoją pięknością…. Rudolf natomiast zapłonął ku niej, i to nam dało pole do niekończącej się uciechy.

Tajemniczy wykres temperatury w dyżurce, znaczący krzywą uczuć Rudolfa, wmawianie Rudolfowi, że spędza chwile samotne upajając się wonią liliowego sweterka wiszącego między chałatami. W końcu został podrzucona Rudolfowi wierszowana satyra na kliniczne siostry, a w szczególności na zapały asystenta i panny z ptaszkami. Wiersz był aż nadto złośliwy – biję się w piersi – na pewno złośliwszy, niż autorka zamierzała. Nie wiem w końcu czy „ptaszki” go przeczytały. Siostry i lekarze szaleli z radości – ktoś napisał replikę, w której osmarował też i mnie jako chodzącą w brudnych fartuchach – głuptasy, ja zareplikowałam znowu dobrawszy się już do wszystkich lekarzy z kierownikiem dr Michejdą na czele. Ptaszki zostawiły mi inne, daleko gorsze wspomnienie.

Biedny Pietrzycki dostał się na stół operacyjny, na zabieg taki krwawy i brutalny jak thoracoplastica – wycięcie kilku żeber. Patrzyłam na ten zabieg pełna grozy, a równą grozą przepajała mnie owa para, przy zabiegu nie zapominająca ani na chwilę o sobie. Była w tym jakaś olbrzymia krzywda wyrządzona ociekającemu krwią człowiekowi, mimo to, że spał i nie czuł…./teraz wiem, że było w tym po prostu urąganie tłumu pod krzyżem/. Był to dla mnie osobiście pierwowzór negatywnego zachowania się pielęgniarki, memento na zawsze. Ale były i inne modele, dodatnie – nie tylko Wiga.

Leżał na innej – nie mojej – Sali Nowak o tępej, grubej twarzy. Miał mieć przeszczepioną kość z podudzia do kręgosłupa. Bał się straszliwie. Wieczorem poprzedniego dnia zatrzymał się przy nim doktór Michejda i przez pół godziny łagodnie, łatwo, przystępliwie – tłumaczył Nowakowi co by stracił, gdyby operacji nie było a co zyska, gdy będzie. Dotąd pamiętam uspokojenie, uciszenie chorego. Operacja udała się z resztą znakomicie, mimo że – ku wściekłości Michejdy noga, z której wyjmował kość była brudna jak grudka ziemi – co za wstyd i co za ulga, że to nie był pacjent z mojej Sali!

Rany, operacje, opatrunki, poszczególne indywidualności chorych – to wszystko przejęło nas  tak dalece, że zupełnie o czym innym nie mówiłyśmy, ani między sobą, ani w domu, ani wśród przyjaciół. Uważano, że mamy bzika. Ale też w tej jednostronności zainteresowań wylęgały się nasze dwa zainteresowania – Zosi – lekarskie i moje – pielęgniarskie. Pracowałam wtedy już na górze, gdzie były sale żołnierska i oficerska. O szczycie marzeń! Byłyśmy już we dwie, razem: Zosia i Hania połączone! Na salę oficerów patrzyłyśmy z góry, bo uważałyśmy ich za raczej arystokratów. Nasi żołnierze byli z wyjątkiem jednego – już podleczeni, za to ten jeden, Dudziński, ogromny chłop o regularnych rysach i nieco rybich oczach miał uszkodzony kręgosłup i leżał nieruchomo patrząc w sufit. Rzuciłyśmy się ku niemu z całym naszym impetem. Opatrunki miał robione na elewatorze. Wiga twierdzi teraz, że naszą troskliwą pielęgnacją „uzdrowiłyśmy” Dudzińskiego. Twierdzi także, że na naszej Sali panowała wesołość – tak, puściłyśmy w ruch młynek naszej wesołości, w którym mełłyśmy troski i niedole żołnierzy.