Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 7 : „W Krakowie…c.d.”

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N.

III.                    W KRAKOWIE

c/ Decyzja. W ambulatorium PP. Ekonomek
 Patrzę na białe sieci na morzu i na białe mewy nad siną falą Bałtyku i myślę, dlaczego to poszłam na uniwersytet, gdzieś w grudniu, nie na medycynę, ale na polonistykę? Mimo przeżyć klinicznych i mimo przykładu Zosi – wprost dlatego, żeby być razem! A to „razem” ograniczało się przy na szych zajęciach niebawem tylko do niedziel i do codziennego przeze mnie odprowadzania Zosi do prosektorium.

Jednak studia medyczne nie pociągały mnie wcale. Nigdy też w życiu nie żałowałam, że nie jestem lekarzem. Intuicyjnie czułam, że co innego zawód lekarza, a co innego – pielęgniarki. Tą odrębność poczułam po prostu w głębi mojego zamiłowania, zanim ją sobie teoretycznie sprecyzowałam. Przy tym pielęgniarstwo było nie tylko czymś innym, ale nawet czymś wyższym. Moja matka zawsze chciała dla mnie jakiejś społecznej pracy. Ale dom był przesiąknięty humanistyką – mój ojciec miał katedrę polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ja sama tkwiłam w humanistyce niemal od pieluch.

Czy dlatego, że szkoły pielęgniarskiej jeszcze wtedy nie było – zapisałam się na polonistykę, ale z miernym zapałem.

Los nas rozdzielił. Ja siedziałam w lecie na praktyce w wielkopańskim dworze. Był może i wielkopański, ale tę wielkopańskość łagodził czy nawet niwelował zmysł społeczny pani i szlachetny urok pana domu.

W wolnych chwilach /wolnych od kucharza, który we mnie budził respekt, ale od którego mało co się nauczyłam/ zaszywałam się między dwa olbrzymie stogi użątku i studiowałam mojego Leskina – ale kiedy dostałam od Matki zawiadomienie poparte wycinkiem z gazety, że od jesieni 1921 r. rusza warszawska szkoła pielęgniarska – pamiętam to określenie w jakimś liście – czy moim pamiętniku: „jakbym się kołysała na czubku drzewa” /skojarzenie z pewną lipą w Wiązownie, której kwitnienie było późne, ostatnie i pachnące koniczyną. Lipa była jeszcze nie stara, jej mocne gałęzie u wierzchołka były cienkie i wyczuwało się na wietrze kołysanie pnia/ – to oznaczało: radość, swobodę, rodzaj wyzwolenia…. Zdecydowałam się od razu: idę do Szkoły Pielęgniarskiej!

Moja decyzja spotkała się z aprobatą nie tylko matki, ale i ojca, który co prawda aprobował nieraz z góry wszelkie inne moje kroki….

Natomiast tzw. opinia publiczna była mocno zdziwiona. Pewna pańcia tłumaczyła mi, że co innego pielęgnować żołnierzy podczas wojny, a co innego iść do zwykłego szpitala, w którym właściwie nie ma co robić. /To znaczyło: nie ma co robić dla przyzwoitych osób/. Inna żeńska osobistość kiedyś gdzieś utyskiwała ogólnie, że taki jakiś powstał zawód dziwny, Łupawy, poniżający…. Na to ktoś zareplikował: „no, nie taki znowu głupawy, jeśli np. profesor Chrzanowski pozwala córce iść do takiej Szkoły”. A ona na to: „to już Chrzanowscy tak podupadli, że córkę dają na pielęgniarkę”?

Mimo to wróciłam jeszcze na uniwersytet. I w październiku znowu zetknęłam się z moją kliniką chirurgiczną – ale jako pacjentka. Wycierałam kurz z wiszącej lampy w pokoju brata. Klosz spadł mi na rękę, przeciął dwa palce lewej ręki. Wskazującego nie mogłam rozprostować – z przeciętym ścięgnem sterczał sztywno jak patyk. I nawet ponoć zemdlałam /potem latami drażniłam matkę przypominaniem tego przypadku: „co się dzieje? Biedna Hanusia piszczy „cienko”/.

Poszłyśmy natychmiast właśnie na klinikę do samego profesora Rutkowskiego. I stała się rzecz zdumiewająca: profesor nie zeszył ścięgna, że palec musi się najprzód zrosnąć.

Ileż razy złośliwie pytałam się różnych chirurgów: „co by pan zrobił gdyby….”. I natychmiast każdy kompromitował znakomitego profesora. Trzeba było widzieć minę takiego, który był jego uczniem….

Mój ojciec kiedyś zorientował się po wykładzie, że popełnił jakąś omyłkę. I nazajutrz zaczął wykład w taki sposób:

„Wczoraj powiedziałem, że…. otóż nie jest tak, tylko tak…. Ale ostatecznie i słońcu się zdarza, że czasem wstępuje w znak barana”……. Że to się często zdarza najlepszym lekarzom – miałam się w przyszłości na własnej skórze przekonać tysiąc razy!

Nazajutrz dostałam silnego krwotoku z niezszytego palca – przesiąkał ręcznik za ręcznikiem, a na tym ręczniku jeszcze jeden ręcznik a nikt w domu /ja z moją wspaniałą praktyką/ nie wiedział jak krwotok powstrzymać. Profesora Rutkowskiego dopadłyśmy tym razem na „Czerwonej” chirurgii. Położyli mnie na stół i podwiązali naczynia – bez żadnego oszołomienia, a ból był zupełnie potworny….

Palec goił się dwa miesiące /przecież musiał ropieć, bo nie wysterylizowałam lampy – komentowałam z rozkoszą/.

I kiedy poszłam znowu na stół – ścięgno zostało zszyte, ale palec pozostał na zawsze krzywy, zgięty…. Moja niania biadała: „i jak to Hanusia wyjdzie za mąż z takim palcem”. Prorocze słowa: przeszkoda małżeńska okazała się istotnie niezwalczona. Czemu się nad tym rozwodzę? Bo mnie to zbliżyło do chorych. Po zabiegu, przywieziona do domu, całą noc cierpiałam srodze – i po narkozie i z bólu. I pamiętam, że odczuwałam rodzaj zadowolenia, że teraz ja wiem, co to jest cierpienie. I że będę lepiej wiedziała, jak to jest u innych, więc to dobrze, to bardzo dobrze….

Do Warszawy miałam jechać za parę miesięcy. Ale moja zwariowana przyjaźń z Zosią była wyłączna. Głęboka, w całym tego słowa znaczeniu przyjaźń młodości i przyjaźń kobieca, /a Balzak twierdzi, że nie ma mocniejszego uczucia niż przyjaźń między kobietami!/ I to było bardzo ciężko – tak się rozstawać. Ponieważ z zasady jeśli miałam jakieś uczucie, to je odczuwałam w wysokim „c” – to przejście odczuwałam jako zbliżającą się katastrofę….

Nie mogąc się doczekać Szkoły Pielęgniarstwa zgłosiłam się do pracy w Ambulatorium Panien Ekonomek, świeckiego zgromadzenia założonego przez p. Marię Epsteinównę, późniejszą długoletnią dyrektorkę Krakowskiej Szkoły Pielęgniarek, i jedną z pionierek naszego zawodu.

Pamiętam, że na jakimś zebraniu zobaczyłam pierwszy raz w życiu p. Teresę Kulczyńską w granatowym weloniku. Pokazano mi ją jako szczególną osobliwość. Oto ma wyjechać z drugą, też Ekonomką panną Marią Wiszniewską do szkoły pielęgniarskiej w Ameryce….

Do ambulatorium Panien Ekonomek skierowała mnie ich założycielka, p. Maria Epsteinówna. Pamiętam pierwszą moją wizytę u niej na ul. Studenckiej. Postać tęga, niewysoka, włosy już wówczas szpakowate. Rysy bardzo regularne, dobry – trochę drwiący /zarówno z innych jak i z siebie/ uśmiech. Poruszała się wolno, czasem jakby nieprzytomnie. Jakże się cieszę, że wśród tych opowiadań nieraz jeszcze będę mogła do niej powrócić! Przypominam sobie jej dobrą twarz, kiedyś czerwoną z gniewu – na mnie, kiedy już jako instruktorka Szkoły Krakowskiej wpakowałam pod blaszaną pokrywę maszyny do pisania jej ukochaną suczkę – Pincetę. Psu nic się nie stało, choć biegał pod pokrywą z piekielnym hałasem.

Przyjęła mnie bardzo serdecznie w swoim salonie mocno zastawionym antykami. NA komodzie stała wprost wystawa prześlicznych okazów kopenhaskiej porcelany. Skierowała mnie do ambulatorium PP. Ekonomek na ul. Warszawskiej.

Na samej opatrunkowej sali nie trzeba było pomocy. Otrzymałam więc zlecenie naświetlania lampą kwarcową. Odczułam trochę zawodu i jakąś szczyptę uciechy, że to zajęcie takie jakieś nikłe….

Gorzej, że p. Epstein zleciła mi prowadzenie rachunków PP. Ekonomek. I tu wpakowała mnie okropnie. Nie tylko, że zawsze nie cierpiałam rachowania. To nie była przebitkowa, ani inna taka buchalteria. Ostatecznie – wprawdzie w pierwszym przedmaturalnym półroczu oberwałam dwóję z matematyki – ale ta oberwana dwója tak mnie poderwała, że na maturze popisałam się triumfująco, to znaczy: jak chciałam to umiałam.

A tu mi się nie chciało. Po prostu. Doświadczyłam na sobie grzechu nie tylko lenistwa, ale wynikającego zeń grzechu umykania od rzeczy nieprzyjemnych…. Znacznie później miałam się tego oduczyć i teraz, kiedy mówię uczennicom: „to zupełnie wszystko jedno, czy pani to lubi, czy nie lubi – będzie to pani robić” – nie kłamię.

Zawaliłam. Dopiero moja Matka ze swoją wobec mnie anielską /równa się matczyną/ cierpliwością wyciągnęła mnie z opresji.

I jeszcze – w związku z tym czy bez związku z tym, niedostarczenie czegoś – rachunków? Wykazu? – siostrze Helenie – z jakimże mnie ona spokojnym, ale piorunującym powitała wyrzutem!

Takie to były ułomności przyszłej instruktorki wielu pokoleń pielęgniarskich, a nie tylko takie i przekonacie się, że nie tylko takie….