Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 8 : „W warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa..

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N.

I.                    W WARSZAWSKIEJ SZKOLE PIELĘGNIARSTWA

/III.1922-VI.1924/

Ten okres wyczekiwania na Szkołę był jakiś mglisty, ciężki, mętny…. Skończył się. Z wielkim kufrem pojawiłam się w marcu 1922 roku w W.S.P. Szkoła była na ulicy Smolnej 8, na końcu Instytutu oftalmicznego w budynkach PCK. Schodziło się – pamiętam – z ulicy po drewnianych schodach. Był to już skłon Wiślanej skarpy i okna mieszkań wychodziły na widok Mostu Poniatowskiego. Szkoła mieściła się w dwóch niewielkich gmachach. Na lewo od schodów – pamiętam – był nasz salon z oknami na parter i przylegające do niego czterołóżkowe sypialnie starszych koleżanek, tajemnicze mieszkanie dyrektorki – a na parterze jadalnia – za nią znowu dwie sypialnie i groźna dość kancelaria.

Nas, przyjezdne, tzn. cały II kurs skierowali do pierwszego pawilonu. Bardzo to była przedziwna budowla. Szło się do niej przez mostek połączony z I piętrem; parter mieścił się na poziomie właśnie wtedy budowanego plantu kolejowego.

Amerykański Czerwony Krzyż właśnie dobudował to pierwsze piętro, które niemal prawie całe, zajmowała ogromna sypialnia. Mieściła chyba ze dwadzieścia klatek – po dziesięć z każdej strony, a w każdej klatce stały cztery łóżka. Przepierzenia były drewniane, zabajcowane na ciemno – stąd nazwa dla całej Sali „Czarne boksy”. Nazwa ta była późniejsza, bo myśmy mówiły po prostu: stajnia. Ścianki boksu nie dochodziły do podłogi – aby można było zamiatać. Bardzo ważny szczegół jak zobaczycie za chwilę – nie z powodu zamiatania.

Moją cioteczną siostrę /tj. Fijkę, czy też „Fioła”/ i mnie skierowano do ostatniej klatki na lewo od ogrodu, przy czym mnie się dostało łóżko przy oknie. Prócz nas zamieszkały w boksie 2 jeszcze koleżanki, nasza równolatka, ogromnie dowcipna Hanka i koleżanka znacznie od nas starsza, męczennica naszej rozbuchanej młodości….

Na pierwszą kolację była straszliwa potrawa, której Fijoł nie tknął: śledzie w cieście. Ponieważ jako dziecko uważałam, że jedzenie obrzydliwości kształci charakter i w braku jakiejkolwiek obrzydliwości na stole rodzinnym jadałam ukradkiem sól z cukrem – kontynuując więc w tymże duchu – pożarłam te śledzie. Od razu przeraziłam kilka starszych koleżanek.

Przy naszym stoliku siedziała wtedy Stefka Potocka, a naprzeciw „Onufry” czyli Jadwiga Romanowska – nasza Jaga. Koleżanki z I kursu były już w mundurach. W fartuchach z bawetami. W wykrochmalonych czepkach. W krochmalonych na sztywno kołnierzykach i wykrochmalonych mankietach długich rękawów. Strój był skomplikowany i używało się do niego 6 agrafek, nie mówiąc o guzikach i szpilkach. Najstarsze moje koleżanki dobrze go pamiętają. A absolwentki WSP do chwili wojny pamiętają go też, bo choć już dawno zrzucony zdobił zawsze instruktorkę Szkoły – Marysię Broszkiewicz, która w nim została przywalona gruzami w 1939 roku.

Starsze koleżanki przyjęły na serdecznie – wszystkie, ale niektóre /nie Jaga/ z jakąś godnością pełną wyższości.. I niebawem zaczęły się przerażające opowiadania o chorych, zabiegach, wymaganiach instruktorek….

Tego pierwszego wieczoru wpadła mi w oko koleżanka z mojego kursu, dziewiętnastolatka jak ja. Miała niewielkie czarne oczy, robiące wrażenie dużych, a czasem ogromnych – tyle w nich było iskier i ogników. Wrażenie to podkreślały gęste, szerokie brwi – ciągle w ruchu. W jej postaci było coś dziecięcego, jak u chłopaków w tym wieku przypominających szczeniaki.

Rodzina nazywała ją Lala, mimo że to była Maria, ale myśmy uważały, że to głupie i nazwałyśmy ją Marulą /Maria Ptaszyńska/. Od razu poczułam sympatię do tej śniadej, pociągłej twarzy i grubych, sztywnych warkocz spadających na plecy. Nie przeczuwałam, że zwiążą ją i mnie już nie więzy, ale jakieś liny przyjaźni, liny czasem skrzypiące na wiatrach, czasem tragicznie splątane, ale oporne na wszelkie nawałnice, widać z nie byle jakiego ukręcone włókna.

W kilka dni później pokazano mi Zosię Węcławowicz – jako jedną z najlepszych uczennic I kursu. Zobaczyłam najprzód jej plecy, trochę pochyłe, ze skrzyżowanymi taśmami fartucha na mundurze. Zosia wyrośnięta jak szparag, wychuchana w domu, borykająca się całe niedługie życie, z kruchym jak szkło zdrowiem.

Między starszymi koleżankami odznaczała się zawsze dobrym humorem Kalina Babicka, nosząca czepek gdzieś na czole. Pierwsza uczennica przyjęta do Szkoły, pierwsza jej absolwentka. Później – nasza naczelna pielęgniarka, bo kierowała działem pielęgniarstwa w Departamencie Służby Zdrowia pełniącego przed wojną rolę Ministerstwa.

Była też kochana nasza „Ciotka” Halina Brzozowska, dobra dla nas, harda wobec władz.

Poznałam też dziewczynę o przezwisku Walenty /nazywała się Drzewińska/. Był to kompan niezawodny wszelkich naszych figlów szkolnych.

Szczupła, zgrabna, o wyrazistych niebieskich oczach i przeciągłej kresowej mowie. Na naszym drugim kursie było nas tylko 21. Najmłodsza Hilaria Waszkiewicz miała lat 18, najstarsza – Maria Wilkowicz – 46! Nie żyją obie. Panna Wilkowicz zmarła jako emerytka w nędzy, ale w jakiejś sklerotycznej wesołości i pogodzie ducha. Zmarłą w Domu Starców w Krakowie, kiedy Hilaria o tyle młodsza, nie żyła już kilka lat.

Do dyplomu doszło ledwie czternaście. A i tak – czy wszystkie zasługiwały na zaszczyt otrzymania dyplomu? NA pewno nie!

Nie przesadzajmy narzekając na młode pokolenie, że my wszystkie byłyśmy zupełnie inne.

We wspomnieniach o Szkole zostało mi dużo dobrego, osad gdzieś osiadł na dnie. I kiedyś ze zdziwieniem, odczytując listy do matki, dowiedziałam się z tych moich własnych listów, że się w szkole nie byle jak męczyłam.

Męczyło mnie wiele rzeczy:

Ścisk, nadzór, regulamin. Regulamin był podobny do dzisiejszego, ale znacznie ostrzej przestrzegany. Wylatywało się bardzo łatwo. Nie przestrzegałam go jednak ze strachu, tylko z jakiegoś poczucia obowiązku. Jeśli go przekraczałam, to tylko w jego paragrafach absurdalnych.

Wyjście wieczorem dozwolone było raz na tydzień – wprawdzie aż do północy. Dostawałyśmy klucz. Spotkanie instruktorki było nieprawdopodobne, a mimo to wracało się pędem, byle się nie spóźnić.

Kiedyś wyskoczyłyśmy z Fijką z opery w połowie aktu. Leciałyśmy Smolną po ślizgawicy na odmrożonych nogach, wtłoczonych w przyciasne obuwie. były to buty czarne, sukienne, okładane lakierem, w wysoką sznurowaną cholewkę, o krótkich nosach, a raczej bez nosów, bo sznurowadła zaczynały się w połowie palców. Krzyk mody!

Kiedyś srodze zostałam pokrzywdzona.

W Konstancinie odbywała się rodzinna uroczystość. Byłam pewna, że wrócę na godz. 10.00 i nie miałam „wychodnego”. Ale też nie miałam wyjścia, gdy okazało się, że niespodziewanie nie ma powrotu do Warszawy przed północą.

Nikt mnie nie nakrył w Szkole, ale miałam za stanowcze zameldować lojalnie nazajutrz to spóźnienie. Myślicie, że bito czołem o moje stopy? O nie, spotkałam się od instruktorki z gradem wymówek. Amerykańska pedagogika bywała bardzo fantastyczna, nieraz jeszcze i niejedno o niej powiem.

Wróćmy do sypialni.

Między boksami pośrodku było dużo miejsca i tam stały szafy i stoły do nauki.

Ciągły hałas. Brak jakichkolwiek parawanów, ciszy – jak w większości naszych internatów.

Czy w pielęgniarki nie trzeba wszczepiać wyczulenia właśnie w tym względzie? Kontroluje się uczennice aż do przesady: ich porządek w szafach, szufladach, bada się palcem kurz na parapetach, na sprężynach łóżek – żeby je wychować!

Jednocześnie te wychowane /dajmy na to/ dziewczęta nie zwracają najmniejszej uwagi na śpiące, zmęczone koleżanki, na koleżanki, które się męczą, czy po prostu pragną ciszy! Tak jest zresztą nie tylko u nas. Przekonałam się, że to samo dzieje się gdzie indziej. W ćwierć wieku po skończeniu WSP znalazłam się w wielkim „homie” pielęgniarek w Nowym Jorku. Wracające nocą z teatru Włoszki mogły zbudzić umarłego. A amerykańskie koleżanki w domu w Buffalo jazgotały przy otwartych drzwiach na korytarz naprzeciw mego pokoju – nie dając usnąć. Tak jazgotały do późna w noc. Coś z tym trzeba zrobić.

Było nas w stajni tylko 21, ale to wystarczało. Do tego niektóre uczyły się głośno. Jedna nazywana przez nas Wroną, bo to była kubek w kubek – wrona, powtarzała sobie długo, chodząc: „bez serca nie można żyć, bez żołądka można żyć, można żyć, można żyć”.

Biedna p. Wilkowicz potwornie chrapała. Nie pomagało gwizdanie /które zresztą w ogóle nie pomaga/. Trzeba było metod silnych. Wilkowicz zajmowała boks naprzeciw naszego, po drugiej stronie Sali. Otóż, którejś nocy chrapanie było tak niepomierne, że nikt oka nie mógł zmrużyć – jak podczas warkotu burzy. Wtenczas naprzeciw mnie w zmroku powstał z łóżka ogromny kształt. Hanka ruszyła do walki z burzą. Czekałyśmy ufnie. I nagle łoskot jakby się wywróciła ściana i jęki: „ o jej, o jej” – i cisza. Tylko skradanie się ku nam. Hanka wróciła.

– Co się stało?

– A no, wsunęłam się pod ściankę przepierzenia – właziłam pod jej łóżko. Podniosłam je na plecach i spuściłam z powrotem. Słyszałaś jak westchnęła? Pewno myślała, że ją anieli biorą od nieba…. Co oczywiście nie przeszkadzało temu, że drugiej nocy Wilkowicz chrapała dalej….

Zaczęłyśmy wykłady i ćwiczenia. Ćwiczenia, sala ćwiczeń – na pierwszym planie, jak zawsze w szkole. Nas zasad pielęgniarskich uczyła panna Stella Tylska, ta, która niegdyś prowadziła krakowskie kursistki. Nigdy nie byłam i nie jestem specjalnie zręczna. Ale wtedy pracowałam tylko ośmiu palcami. Krzywy był nie do użycia, a drogą jakiegoś odruchu podnosiłam w górę również zdrowy palec wskazujący prawej ręki. Przy czym „zasady” były niesłychanie skomplikowane.

Wydają się młodym uczennicom skomplikowane i dziś – ale dziś są nieporównanie prostsze w porównaniu z tym, co się niegdyś działo. Obowiązywała straszliwa sztywność. Słoik tam musiał stać w tym rogu tacy, a drugi koniecznie w tamtym, bez żadnego logicznego uzasadnienia. Do mycia głowy w łóżku musiały służyć baterie dzbanuszków, ceratek, poduszeczek. Gubiłam się. Bałam się okropnie kiedy na mnie przychodziła kolej. Ale z ćwiczeń i z wykładów prowadzonych przez p. Tylską wyniosłam wartości bezcenne. Oto umiała połączyć na pewno sztywną pedanterię z taką miłością do chorych, że serce we mnie topniało: o pielęgnacji dzieci chorych mówiła z płaczem!

Każdy zabieg był więc celebrowany i otaczany nimbem. Wszystko zmierzało do bezapelacyjnego dobra chorych. To był jakiś obrzęd, jakieś wtajemniczenie.

Nie brakowało i śmieszności. P. Tylska była Polką-Amerykanką. Mówiła biegle ale nieskończenie komicznie. Poważnie z namaszczeniem polecała nam ścierać kurze na stole pospiesznym przeciągnięciem. Ponieważ cały wykład przesiąknięty był elementami z etyki pielęgniarskiej, wysłuchiwałyśmy też różnych sentencji. Na przykład: „pielęgniarka się poświęca. Pielęgniarka na każde żądanie pacjenta winna mu się oddać bez zastrzeżeń”.

„Pielęgniarka jest uprzejma. Rano mówi chorym dzień dobry. Wieczorem przed zejściem z dyżuru mówi choremu dobranoc, na znak, że się od niej już nic więcej spodziewać nie może”.

Ale tego wszystkiego musiałyśmy wysłuchiwać z kamienną twarzą!

Niechby się która spróbowała uśmiechnąć!

Kochana p. Tylska. Tylska miała koło 30 lat, była przysadzista, miała puszyste włosy i lekko zezowała spod rogowych okularów. Trzymała nas bardzo ostro, ale czasem udawało się nam ją nabrać.

Pisałam już o śledziach w cieście. Były to czasy inflacji i całkowitej bryndzy finansowej w całym kraju. Szkoła była w warunkach opłakanych. To się odbijało na naszym wikcie. Naprawdę byłyśmy głodne. Do tego podawano nam jakieś wykwintne potrawy amerykańskie w homeopatycznych dawkach.

Zamiast poczciwych klusek zastawałyśmy na stole na obiad, po ciężkiej pracy trochę sosiku z orzechami na liściu sałaty, do tego jakąś krągluchną bułeczkę do herbaty. To wszystko! To też kiedy przychodziły zapasy z domu – to był bal!

Kiedyś moja dawna niania ofiarowała mi pięciolitrowy gar powideł: „będzie Hanusia miała powideł na pół roku” – powiedziała z rozczuleniem. Skrzyknęłam koleżanki, powsadzały łychy i w mgnieniu oka gar został wyskrobany aż do dna. Ale największą uroczystością były przesyłki dla Fijki ze wsi. Kiedyś Fijka miała wrócić dopiero przed północą. A właśnie nadeszła paczka.

Nie śmiałyśmy jej same otworzyć. Ale nas zmorzył sen. Więc Fijoł skradł się cicho, zapalił lampkę – na stole paczka, a obok ogromny [39] arkusz na którym widać nasze podpisy i wielkimi literami: „na miłość boską obudź”! Trzeba dodać, że regulamin – zaiste bez sensu – zabraniał nam trzymania zapasów. Więc co było robić? U Jagi Romanowskiej, samej Jagi – ukryłyśmy paczkę – wisiała między sukniami w szafie!

Kiedyś przyszedł dla Fijki et comp. olbrzymi garnek bigosu. Trzeba go było odgrzać, ale gaz był w sąsiednim pawilonie obok kuchni. Wydelegowałyśmy Merulę. Odegrała szopkę. Miałyśmy wszystkie krótkie, ale fałdziste peleryny – takie jakie dziś noszą instruktorki. Więc miała gdzie ukryć bigos. Przeszła przez most: już była w przedsionku. I tu spotkała Tylsię. „Panna Ptaszyńska – dziwnie tu kapustę czuć – poszukamy gdzie ona”. Szukają we wszystkich pokojach. „Dziwne, że nigdzie jej nie ma, ale ją wszędzie czuć. Dziękuję panno Ptaszyńska”.

Dyrektorka szkoły miss Helen Bridge była wówczas odgrodzona od nas murem niemoty: nie mówiła słowa po polsku. Poznałyśmy ją lepiej dopiero pod koniec szkoły. Zrazu budziła tylko lęk. Szczupła, surowa, średniego wzrostu, świetnie ubrana, w rogowych okularach – typowa Amerykanka. Porozumiewała się z nami za pomocą tłumaczki, albo listownie. Listy były dystyngowane w długich kopertach, na specjalnym seledynowym papierze. Byłam już na praktyce, kiedy wróciwszy z dyżuru zastałam na komodzie list do mnie adresowany.

„Droga Panno Chrzanowska. Czy są jakieś powody, dla których jesteś pani mniej porządna w swojej szafie, niż w szpitalu?

Szczerze oddana Helen L. Bridge”.

Bywałyśmy w tej szkole strasznie wesołe. W salonie było dużo tańczących między sobą. Fijoł i ja wywijałyśmy oberka. Ale mnie się trzymały różne psie figle, które realizowałam w grupie podobnych pstrych głów, co drażniło starsze koleżanki. To była paczka: Hanka, Marula, Walenty i ja.

Chodziło się do cukierni i żądało jednej oranżady i czterech słomek. Przebierało się za jakieś babule i latało po Nowym Świecie. Kiedyś z najbardziej dystyngowaną koleżanką w Szkole, a chyba i na obu kontynentach – Rysią Mochnacką z III kursu poszłyśmy do kina. Czekałyśmy w wielkim i starym holu. Nie wiem jak się to stało, że przewróciłyśmy stojącą tam palmę. Obstawiłyśmy Rysię – nadbiegła obsługa. A myśmy oświadczyły, że to królowa z bezludnej wyspy i że jest do tego przyzwyczajona.

Psie figle nie przeszkadzały mi w pracy. Kułam ostro. Teoria była na pewno mniej rozbudowana niż obecnie, ale trudność mi sprawiało przerzucenie się z przedmiotów humanistycznych na przyrodnicze. Egzaminy zdawałyśmy piśmiennie. Nigdy na egzaminach ustnych ani piśmiennych nie miałam tremy, więc szło mi dobrze.

Zbliżała się praktyka. Tu dopiero miałam tremę. Nastrój, który w nas wsączała p. Tylska był jeszcze potęgowany tym, co opowiadały starsze koleżanki.

Dochodziły nas słuchy o cierpieniu i śmierci, coraz to któraś przylatywała zaaferowana, przejęta – przeczuwałyśmy co nas czeka. Ale też koleżanki drwiły z nas na funty. W ich opowiadaniach najprostsze zabiegi stawały się niewiarygodną sztuką.

O, basen podać? Mało się kiedy uda bez wypadku!

I stało się tak, że dwie z mojego kursu zamknęły się kiedyś na klucz wieczorem na Sali demonstracyjnej. No i jedna wlazła do łóżka, a druga zaaplikowała jej basen. No i katastrofa! Włosy zjeżyły się na głowie obu adeptkom sztuki pielęgniarskiej. Te dwie, to był Fijoł w roli pielęgniarki a w roli pacjentki – ja.

Kiedy myślę teraz o naszym wychowaniu, sądzę że miało ono swoje niedobre ale i bardzo dobre strony. Niedobre – to był przesadny, twardy rygor. ale stroną bardzo dobrą było nastawienie nas od samego początku ku chorym.