Ze wspomnień Hanny Chrzanowskiej… cz. 5

D E K RET *
Za zasługi, położone dla Rzeczypospolitej Polskiej na polu działalności filantropijnej, na wniosek Tymczasowej Rady Orderu, stosownie do artykułów 4, 9 i 19 ust, z dnia 4 lutego 1921 r. (Dz. Ust Nr. 24 poz. 137) nadają Pani Zofii Szlenkerównej odznaki orderu Odrodzenia Polski. kI. IV.

Naczelnik Państwa: ( -) J. Piłsudski.
Prezydent Ministrów: w ’. (-) Stesłowicz.
Warszwa-Belweder, d. 13 lipca 1921 r.

Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N.

II. SZPITAL KAROLA I MARII – c.d.

Moje zainteresowanie szpitalem ożywiło się jeszcze w momencie, kiedy Ciotka odwiedziła nas w Zakopanem. /Mieszkałam z nauczycielką w domu pod jesionem / – ściętym dopiero przed kilku laty/ na ulicy Kościeliskiej /rok 1913/14/. Ciotka mieszkała na górze i kiedyś przyczaiłam się na korytarzu, że by wyskoczyć i rzucić się na nią z przeprosinami za jakąś przewinę. Ciotka uściskała mnie i powiedziała słowa niezmiernie charakterystyczne i dla siebie i dla swojego do mnie stosunku: „Prawda, że i Ty zrobisz kiedyś coś wielkiego”?

Odpowiedziałam mętnie i nieobowiązująco…. Pamiętam, że poczułam się nieswojo. Uderzyła mnie Ciotki pewność siebie, nazwania „wielkim” własnego dzieła, wydało mi się to brakiem skromności. A przecież Ciotka nic się nie wynosiła. Traktowała swój czyn naturalnie. Nic, zdumiewająco nic nie przewróciło jej w głowie. To jej stanowisko było wywołane na pewno również faktem jej ciągłej pracy – ciągłego starania się o szpital, na który nie patrzyła z perspektywy laurowego tronu. Ale przede wszystkim płynęło to z jej charakteru – z poczucia spełnionego obowiązku. Jeśli wtedy nazwała swój czyn „wielkim” – to chyba raczej jeszcze dla innych powodów. Pewne natury mówiąc o sobie komuś drugiemu rzadko chcą czy umieją powiedzieć wszystko. Nieraz prowadzą pozornie tylko dialog, a właściwie wiodą monolog z góry skazany na niezrozumienie, albo świadomie na niezrozumienie przeznaczony. Przy tym gniecie je głuchy żal – dlaczego mnie nie rozumieją?

Ciotka z pewnością należała do tych natur. Jej życie nie było proste. Składało się z całego szeregu włókien poplątanych, pełnych węzłów i rozdarć. Przeżyła to, co się nazywa „wielką osobistą” tragedią. Wyszła z niej zwycięsko – moralnie, ale z pamięcią o walce niezmiernie bolesnej. Było w niej coś z Judyma, mimo zupełnie innych okoliczności. Ten brak „szczęścia osobistego” /biorę to wyraźnie w cudzysłów/, rezygnację własną musiała brać jako podstawę do rzadko u niej występującego zamanifestowania tego, co nazywała czymś wielkim.

Oczywiście tego wtedy nie wiedziałam. Ale w tych jej słowach kryło się coś więcej – ogromne wymagania, które stawiała ludziom, które mnie stawiała.

Niebawem, już w 1914 r. zostałam ze szpitalem sprzęgnięta mocniej jeszcze. Wojna zatrzymała nas na blisko rok w Warszawie.

Zamieszkaliśmy – rodzice, mój brat i ja w mieszkaniu Ciotki, odciętej zagranicą – wróciła dopiero późną jesienią. Nisko pod nami – mieszkaliśmy na IV piętrze, okna wychodziły na Al. Jerozolimskie, niedaleko Mostu Poniatowskiego – przeciągali kozacy, z pół dzikim, pół tęsknym śpiewem. Śpiew ten niepokoił mnie i męczył – bo leżałam chora. Miałam zawsze skłonności do majaczeń i teraz też zerwałam się i matka na cały głos wzywała ojca, a zanim nadbiegł, ledwo mogła się uporać z moją gorączkową siłą.

Przyszedł nazajutrz doktór Szenajch, oczywiście ordynator „mojego” Szpitala. I uchwalili, że najlepiej będzie oddać mnie właśnie do szpitala, mojego szpitala.

Cudowne wspomnienia!

Wspomnienia, jakie mogą płynąć tylko z dzieciństwa, z jego chłonnością autentycznie świeżych wrażeń!

To był jakiś ziszczony sen dziecka o ludzkiej dobroci.

Byłam wprawdzie chora, ale nie na tyle, by nie móc się delektować opieką nawet pierwszego dnia i pierwszej nocy. Umieszczono mnie samą – jako przypadek zakaźny, bo miałam czerwonkę. Leżałam w salce o ścianach ozdobionych szerokim fryzem śnieżyczek. NA tle, mającym w kolorze coś z przestrzeni powietrznych, gdy z nich pada śnieg, przestrzeni, której głębiny są szare, a jednak trochę błękitne – tańczyły, trzymając się za rączki, okrągłe, białe dziewczynki. Było ich może z dziesięć, w różnych pozach – potem zaczynało się znowu to samo i znowu to samo, wokół ścian. To powtarzanie się grup sprawiało mi lekki zawód, i jednocześnie działało kojąco, przez stały, spokojny rytm.

Leżałam na jednym z tych łóżek, których znaczna wysokość – jak pamiętam – była na to, aby pielęgniarki się niepotrzebnie nie schylały; – w koszuli zawiązanej na plecach, bo jak pamiętam – tak wygodniej ubierać chorych.

Siostrzenica kuratorki – to była jednak sensacja dla personelu. To też pielęgniarki przychodziły mnie oglądać przez szybę od korytarza.

Przyszła zaraz panna Maria Ocetkiewicz, którą już znałam, a która wówczas zastępowała przełożoną. Nie zdawałam sobie sprawy, że przez ciemno oprawne binokle patrzy na mnie brązowymi, spokojnymi oczyma – arcypielęgniarka, której po latach – jako jej uczennica – tyle miałam do zawdzięczenia!

Zobaczyłam też wtedy przez szybę od korytarza młodego bruneta, którego Ciotka nazywała „niewypierzonym”. Był to późniejszy znakomity pediatra i profesor Uniwersytetu Poznańskiego Karol Jonscher.

Oczywiście zachodził do mnie kochany doktór Szenajch, mały, zabawnie wyrzucający wyrazy, o śmiejących się oczach. /Dziś, kiedy to piszę, w 1956, po tylu latach, profesor Władysław Szenajch ma równie śmiejące się oczy. I tak samo wyrzuca staruszek wyrazy – jak dym z fajki/.

Pamiętam płaską twarz dr Łapińskiego, znakomitego chirurga, jedną z tych rzadkich twarzy, w której dobroć każe zapomnieć o niekształtności rysów. /Zginął podczas ostatniej wojny/.

Byłam chyba pod opieką doktór Marii Certowicz, koleżanki Ciotki ze studiów szwajcarskich /mówiły sobie „wy”, co mnie bardzo bawiło/.

Doktór Certowiczówna była chyba już wtedy siwa, uśmiechała się bardzo mile, ale trochę krzywo, a przy binoklach miała czarny sznureczek.

Przychodziła też czasem, gdy miała dyżur, również koleżanka ciotki, dr Przedpełska, mała, uśmiechnięta, wdzięczna.

Ale pamiętam niejasno, że przyjmowała mnie jakaś lekarka młoda, ładna, ale nadęta i szorstka; tym bardziej odbijają tamci, tak dobrzy, tak serdeczni, prawdziwi przyjaciele dzieci. Ale chociaż myślę o lekarzach szpitala im. Karola i Marii z prawdziwym uznaniem, nie oni zagarnęli moje serce.

W nocy pielęgnowała mnie panna Aniela – nie znam jej nazwiska.

Zdaje się, ze pracowała w szpitalu bardzo krótko.

Gdybym pisała powieść, a nie pamiętnik, na pewno panna Aniela stałaby się w niej postacią centralną.

Mała pacjentka ulega czarowi pielęgniarki, która wzbudza w niej płomień!

Oczywiście siebie musiałabym odmłodzić przynajmniej o cztery lata, pięć lub sześć, aby płomień mógł trysnąć według reguł: „au milieu de sa plus tender enfance”.

Czułam się jednak naprawdę chora i troskę panny Anieli odczułam wtedy głęboko. Po wyjściu ze szpitala napisałam dla siebie jego pochwałę. Panna Aniela otrzymała tam wyznanie mojej miłości i tym bardziej doskonale mogę sobie przypomnieć o co mi wtedy chodziło. Chodziło o jakąś cichość, miękkość jej obejścia, głosu, dotknięcia. O postać w półmroku nocnej lampki, cichą i nieruchomą, a na moje wezwanie szybko, natychmiastowo działającą, uprzedzając prośby.

O tak, w powieści byłby wstęp taki „ta noc zdecydowała o całym jej życiu”.

W każdym razie naprawdę to była moja pierwsza pielęgniarska noc. Jak już powiedziałam, nie byłam tak dalece chora, aby nie móc obserwować położenia, w jakim się znalazłam. Otóż ta moja choroba, jak wiadomo należy do tych, które wymagają od pielęgniarki ciągłych tzw. „posług”. Nie pękajcie ze śmiechu, najmilsze moje, stare i najmłodsze koleżanki! Przecież nie tylko Wy to będziecie czytały, więc nie dziwcie się, że nazywam to tak uroczyście – otóż wzruszała mnie gotowość natychmiastowa, z jaką panna Aniela wypełniała „posługi”, wzruszała mnie jej delikatność, bo miałam już swoich lat blisko 12 i byłam dziewczynką aż nadto wstydliwą.

Bardzo szybko weszłam w stan rekonwalescencji i przeniesiono mnie do raju.

Ponieważ jeszcze traktowano mnie jak „zakaźną”, a może dlatego, że byłam stara wobec innych dzieci, łóżko moje umieszczono nie na sali, lecz na tzw. „pobycie dziennym” oddziału wewnętrznego.

Leżałam tuż przy szklanej ścianie, pozwalającej mi widzieć szereg łóżeczek aż do końca Sali. /Patrzyłam zresztą przez trzy ścianki, bo tuż obok mnie były dwa osobne boksy dla przypadków zakaźnych – poznałam się już wtedy na myciu rąk i wkładaniu osobnego fartucha/.

Sam „pobyt dzienny” to był duży, słońcem zalany pokój, z dużym, niskim stołem i fotelikami naokoło. Wychodziło się z niego prosto na taras otoczony pachnącymi w słońcu krzewami. Wszystkie dzieci, przynajmniej z początku, leżały w łóżeczkach, ozdrowieńców nie było – tylko ja.

Przez potrójne szyby połykałam oczyma fryz na ścianie Sali. Jego figury się powtarzały, ale grupy były tak długie i bogate, że powtarzanie nie budziło zawodu, przeciwnie, radość, że się to znowu zaczyna. /Czy nigdzie nie zachowała się kopia/? Może nie kopię, ale prototyp znalazłam w którymś z angielskich szpitali – bo o ile pamiętam – pochodził z Londynu.

Był to fryz zwierzęcy. Kolory były przytłumione, pastelowe, oczywiście dlatego, żeby nie męczyć, ale uspokajać. Zwierzęta były takiej samej wielkości – wszystko jedno czy kura, czy pies, czy osieł, czy koń. Jeszcze nie przyszedł czas wypaczania gustu dzieci przez karykaturalne upodabnianie zwierząt do ludzi: kura nie miała cienistych rzęs, koń nie miał wodogłowia, kaczka nie kokietowała osła przewróconymi białkami oczu. Koń był koniem, pies psem, osieł – zwyczajnym kłapouchem, tyle że wielkości kaczki.

To zrównanie wymiarów znosiło hierarchię i stanowiło przez to duży urok. „Pobyt dzienny” był już ozdabiany inaczej. Tu przecież bawiły się dzieci prawie zdrowe, mogące chłonąć wrażenia bardziej podniecające. Wymalowane dwie sceny z bajek: pamiętam czerwonego kapturka z wilkiem. Muszę tu dodać, aby skończyć – z żalem – opisy ścian „szpitalka”, że na oddziałach szkarlatynowym i defterytycznym malowideł nie było wcale, ze względu na stan nerwowy tak chorych dzieci.

Było mi strasznie dobrze, chociaż tęskniłam za matką, a odwiedzać wolno było tylko w niedzielę. Ocetkiewicz oświadczyła bowiem, że nie może być dla mnie żadnych wyjątków.

W niedzielę rodzina moja zjawiała się w straszliwej ilości, z siwowłosym dziadkiem, ojcem mego ojca na czele – wszyscy poubierani w szpitalną biel. Ale mi było strasznie dobrze.

Pamiętam takie jasne dni, także świetną zupkę w cynowej czarce i dziecinne widelce z tępymi, krótkimi kolcami.

Niedaleko leżała taka Zosia z czarnymi oczkami i jasnym warkoczem i Władzio z obwiązaną szyją.

W nocy z mojego stanowiska widziałam przez szklane ściany boksów rząd białych łóżek i na końcu przyćmione światło nocnej pielęgniarki. Ale nade wszystko pamiętam pielęgniarki dzienne. Jedna była urocza, uśmiechnięta jakoś wstydliwie. Była sierotą p. Józefy Jurkowskiej, ostatniej długoletniej przełożonej szpitala, którą poznałam jednak dopiero jako uczennica W.S.P. Nazywano ją kleryk, bo miała po tyfusie obcięte włosy, ale dzieci mówiły: kleik.

Kleik pracował u boku niskiej, krępej, zadzierżystej postaci – z ostrzyżonymi po męsku włosami, co wówczas było nie bylejaką ekstrawagancją – panny Marii Terpiłowskiej.

To była pielęgniarka genialna. Na równi z p. Marią Ocetkiewicz. TE dwie Marie były filarami szpitala. Wrócę do nich, kiedy nastąpi opis mojej praktyki w szpitalu, jako uczennicy WSP, praktyki równie jasnej jak ten mój pierwszy pobyt w szpitalu, jako dużego dziecka.

Wspomnę tylko jedno: p. Terpiłowska wolała dzieci małe od starszych, a ja przecież kończyłam już 12 lat! To też wzruszyło mnie gdy kiedyś spojrzała na mnie siwymi oczyma i powiedziała z uśmiechem: ‘takie to duże, a takie miłe”. Ale jeszcze bardziej zapadły mi w pamięć jej słowa: „a ty to powinnaś tu z nami zostać”.

Było to wtedy, gdy już zdrowa biegałam po Sali między dziećmi.

Uraz trwał. Został mocno pogłębiony, kiedy Dań i ja dostaliśmy na nasze urodziny /przypadające blisko siebie/ bodaj po 10 rubli. Oczywiście z sugestią – a może nawet sugestia nie była potrzebna? – Dań oddał swój podarunek na jakieś „cele społeczne”, a mnie zasugerowano inaczej.

W szpitalu /moim szpitalku/ leżał na oddziale wewnętrznym /moim oddziale/ zdobnym we fryz ze zwierzętami, chłopaczek bardzo ubogi – nie miał po prostu w czym wyjść ze szpitala.

A więc matka wzięła mnie na Nowy Świat i pokupowałyśmy wszystko: bieliznę, pończochy, buciki i ubranko – pamiętam granatowy sweterek, bodaj z czerwoną obwódką.

I – o szczęście! – Ciotka pozwoliła mi samej przestąpić progi raju! Zobaczyłam salę, zwierzęta, panna Terpiłowska w moich oczach ubierała malca /był bledziutki i bardzo zażenowany – ja też byłam zażenowana i nie pamiętam czy jej pomagałam/.

Dziś patrząc na ten fragment mojego dzieciństwa, oceniam w nim pierwszorzędną metodę pedagogiczną. Nie chodzi o sam dar – /byłam tak obdarowana i tonąca we wszelkich obfitościach/, ale o sposób złożenia daru, nie anonimowy na „jakiś cel”, tylko konkretnemu biedakowi i do tego w ramach, które mi dały radość. I tutaj chyba na początek szkopuł idący za mną, póki nie pojęłam istoty „ubóstwa w duchu”, co do szafowania dobrami ziemskimi wobec nędzy ludzkiej.