Hanna Chrzanowska, Wspomnienia. [spisane w latach 1956-1960],
na podst. oprac. A. Rumun – red. A.N.
V. Praktyka szpitalna w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa
W końcu nadszedł dzień, w którym rano na godz. 7.30 po raz pierwszy poszłyśmy na dyżur. Miałam trochę teorii w głowie, ale nie wiele umiejętności w bardzo niezręcznych rękach. Całe moje wojenne szpitalne praktyki jakby się ulotniły. Czułam się zielona, jakbym po raz pierwszy miała dotknąć chorego. Szłyśmy w naszych wysztywnionych mundurach i czepkach, dzierżąc w rękach „koszyczki toaletowe”, w których tkwiło mydło, spirytus, talk, ściereczka, to co najważniejsze. Pod fartuchem, na patce paska munduru zwisały nożyczki i ręczniczek. Pamiętam doskonale poczucie zaszczytu. Wiem z rozmów po bokach, że nie ja jedna szlam przed ogród czerniakowski w takim nastroju. I czuję rzetelną wdzięczność dla panny Stelli Tylskiej za to, że ona ze swoimi śmiesznostkami była taka właśnie – że umiała nam wpoić poczucie, że spotyka nas właśnie zaszczyt. Nie znałam wtedy średniowiecznego określenia chorych „nos seigneurs les malades: nasi panowie chorzy”. Ale o to właśnie chodziło.
Do szpitala szło się na dół po schodkach, bo cały ogród był na skarpie wiślanej. Zostawiłyśmy na lewo „trójkę” – gdzie leżeli pacjenci internistyczni, przeważnie chronicy. Spuściłyśmy się w dół – szłyśmy teraz wzdłuż inspektów, przez drzewa widać było przed nami czerwony budynek , w którym zacząć się miała nasza inicjacja.
Oddział IV na I piętrze, oddział V – na parterze. Nie przeczuwałam, że tam oto od zachodniej strony, od tyłu jest skrzydło zwane Czerniakowską – z mrocznym korytarzem i separatką, które miały mi dać tyle przerażających doświadczeń…. Ale wchodziłyśmy od frontu, okrążywszy bok budynku. I zaraz zaczęłam realizować recepty Tylsi – na każde zawołanie chorego itd.
Dostałam pod opiekę cztery pacjentki w pokoju nr 8 na parterze. Dwie kilkunastoletnie dziewczynki chodzące, jedną trochę starszą, zdaje się ze skrofulozą gruczołów szyi, też chodzącą i – panią Dymecką, młodą matkę z ropieniem piersi. Otóż ta pani Dymecka świadomie, czy nieświadomie wyciskała mnie jak cytrynę. A że cytryna była jak winogrono zielona, sok z niej bywał mocno niedojrzały. Przetłumaczywszy na język ludzki tę śmiałą metaforę: nie miałam pojęcia o zorganizowaniu sobie pracy, byłam poczciwą gapą obskakującą kobietkę o niezgorszym stanie, za to wymagającą, nudną i grymaśną, która jednak dla mnie była chorą przez duże „C”. Toaletę robiłam jej bez końca. Potem zagrzewało się śniadanie – jak wahadło poruszane mechanizmem zegara – znajdowałam się to w kredensie, to na Sali chorych, to w spiżarni, a nawet dalekiej kuchni.
Kaszka, ciasteczko, jajeczko, kawka i w kółko. Obsługiwanie tej jednej chorej zajmowało mi co dzień 3 godziny od 7.30 do wpół do jedenastej, o której to porze pani Dymecka spoczywała już czyściutka i syta pod kocami nakrytymi według reguł kapą – nie białą jak na Sali ćwiczeń, ale w kwietne pasy. Ku memu żalowi trzy dziewczynki słały sobie łóżko same, więc cała moja żądza czynu koncentrowała się na porządkach. Ścierałam kurze – widzialne i niewidzialne – z łóżek i stolików nocnych, wyjmując szufladki i docierając do wnętrza. Szorowałam wszędzie, jakby życie chorych – a na dobitkę i moje własne – od tego zależało i – nie zapominając, że centrum świata jest moja pani Dymecka – gotowa nogi łamać na każdy jej dzwonek – szłam szukać innych okazji czynu.
Obok na szóstce gospodarowała Fijka. Ze swoją zręcznością, ze zdrowym rozsądkiem i umiarem, których ja byłam gruntownie pozbawiona, opanowała w lot sytuację, chociaż miała na swojej salce i chore po operacjach i panią Pawękowską, nie byle jaką histeryczkę, opłakującą swoje gruźlicze kolano – które potem dziwnie jakoś nagle całkowicie ozdrowiało. Fijka nawet po kilku dniach została zamianowana „starszą” oddziału, a więc rozdawała lekarstwa. Tu popełniła co prawda omyłkę poczęstowawszy chorą – łyżką konwalii majowej, zamiast 15 kroplami – pamiętam, jak płakała, ale chorej nic się nie stało, a podobno i aptekarz się pomylił nalawszy do mensurki nieco za dużo wody…. Ale to była jedyna pomyłka Fijoła.
Kiedyś po południu zastępowałam Fijkę na szóstce. Na prawo pod oknem leżała chora – Zającowa. Była osobą wesołą, więc miałam trochę rozrywki. Pamiętam ją dokładnie nie z byle powodu: oto jej właśnie robiłam pierwszą w życiu…. lewatywę. Marula dzierżyła hegar. Kiedy już dokonałyśmy dzieła i wyszłyśmy na korytarz, postawiłam tacę na stoliku i…. padłam Maruli w szeroko otwarte, rozumiejące ramiona z radości, że…. trafiłam.
Z Marulą rozumiałyśmy się najlepiej. Obie nastawione na maximum. Maximum szalejące. Nie dlatego, żeby szukać sensacji – chciałyśmy obie a naprawdę jak najwięcej służyć. Oczywiście nie bez młodzieńczych egzaltacji…. Na słowa współczucia jednej z chorych, że się musimy parać basenami, Marula odpowiedziała płomienną mową na cześć tychże instrumentów: „że pielęgniarstwo jest dla niej czymś takim, że widok basenu /pełnego/ jest też itd….” nie wiem czy powiedziała: „piękny”, czy wspaniały – pamięć mnie tu zawodzi, ale treść pochwały była na pewno adekwatna tym pojęciom…. Delikatność owej chorej nie była odosobniona. /Przyzwoite panny, które sobie obrały ten zawód budziły zdziwienie i właśnie czasem onieśmielenie. Kiedyś krążyła po Sali Trylogia no i któraś z koleżanek wspomniała, że Fijka i ja jesteśmy krewne Sienkiewicza. Wówczas z kąta Sali ozwało się westchnienie w moim kierunku: „a ja nie wiedziałam, że mnie taka znakomitość goliła”.
Dużo lat! Ale pamiętam i zarysy, wyraz i jakąś aurę moich pacjentów z roku 1922/24. Jedna miała na pewno duży nos, była ciemna. Na tej samej Sali bardzo cierpiała młodziutka pani F., delikatna jak kamelia. Potem była młoda panna około 30 lat z cierpiętliwym wyrazem świętoszki. Miała mieć usunięty wyrostek. W przeddzień operacji zwróciłam uwagę, że ma 120 tętna. Ale lekarz to zlekceważył. Byłam przy operacji. Zalew krwi: usunięto ciążę pozamaciczną. Stan był bardzo ciężki /przecież wtedy nikt krwi nie przetaczał/, ale się wyłabudała i pamiętam ją w szarym amerykańskim szlafroku na korytarzu z niezmienną miną świętoszki.
O, pamiętam ją dobrze, bo nie tylko, że miałam o jej życie porządnego stracha, ale i oberwałam za nią okropną i jedyną burę – i to od naczelnego lekarza dr Dobrowolskiego.
Byłam wtedy starszą na kobiecej stronie V-ki i /zimą/ przegapiłam szczeliny w szybie i to blisko świętoszki. Uwagę i wstyd przyjęłam jak karę – jeszcze zbyt małą, czując się jak zbrodniarz. Istotnie nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla tego braku obserwacji ani w małym doświadczeniu /choć to już było po II teorii/, ani w zalataniu.
Potem sala męska. Pamiętam Antka – wyrostka, z klepkami nie w porządku, który mnie darzył sympatią i co dzień rano witał radosnym okrzykiem „Siostro, ja się obrobił”! Szorowałam go w wannie i starałam się go wdrożyć w obowiązki, które usiłowałam narzucić na tej sali chłopaków, stwarzając coś w rodzaju samorządu.
Pamiętam starca, który całe dnie łaził po szpitalu, a którego moja koleżanka Hilaria raz na tydzień kładła, żeby mu zrobić jak przystało kąpiel w łóżku…. choć była łazienka.
I potem był jeszcze taki jeden blondyn z częściowym niedowładem, któremu masowałyśmy rękę /nie znając zasad masażu/ i pamiętam stukilową panią Lis, która po operacji wyrostka skarżyła się jedynie na ból pięty. Co pół godziny dzwoniła i jęczała błagalnie: „królowo, podnieś”. Musiała mieć cienki warkoczyk – bo w tej chwili go zobaczyłam oczyma wytężonymi jakby do wewnątrz siebie.
Pamiętam ich tak dobrze, bo naprawdę ich kochałam, sama to sobie nie bardzo uświadamiając. Była też pacjentka, młoda chłopka pani Borchowa. Miała zgorzel nogi, którą jej w końcu amputowano. Po operacji nie mogła oddać moczu. Oczywiście robiłyśmy wszystko jak nas nauczyła Panna Tylska, aby ją sprowokować. I udało się! Tryumfalnie pobiegłyśmy się pochwalić instruktorce szpitalnej, również Polce-Amerykance. Ale ona aż się żachnęła: ‘jaka szkoda, a miss Bridge tak by się cieszyła, gdybym wam mogła pokazać kateteryzację”. Miałyśmy ją ochotę sprać.
Jest jeszcze specjalny krąg pamięci, oznaczony czerwono i czarno – tych, którzy umarli. Pracowałam już wtedy po „męskiej” stronie. To był koniec czerwca, albo lipiec. Prostopadle do głównego korytarza szedł boczny, który na końcu trochę się jakby zginał w każdym razie zwężał. Ten odcinek nazywał się Czerniakowską. Były tam trzy izolatki. Otóż w ostatniej leżał gruźlik – Pawłowski. Nie był mnie przydzielony, ale tego wieczoru kogoś zastępowałam. Schodziłam z dyżuru z głębokim uczuciem zadowolenia i jakiejś nieuświadomionej wdzięczności, bo chory mi ciepło, głęboko podziękował, widziałam, że mu dogodziłam.
Starszą była Walenty. Uczennice nie miały jeszcze wtedy nocnych dyżurów, toteż wtedy noc miała jakaś niemłoda, przyuczona „siostra PCK”. Rano przeczytałam jej raport – był bez wyrazu. W pięć minut potem czegoś tam widać musiała szukać w szafie z lekami na korytarzu, bo tam do tej pory widzę wystraszone niebieskie oczy Walentego i słyszę jej głos: „słuchaj, idę mierzyć temperaturę. Zachodzę do Pawłowskiego, a on siedzi i nie żyje”. Tak, siedział na łóżku i miał obcą sobie czarną brodę. Od zakrzepłej krwi. Mimo, że to nie były pierwsze zwłoki, które widziałam – to był mój pierwszy zmarły. Przeoczono śmierć. Umierał sam. Ale ja byłam z nim związana, ja byłam ostatnia, której tak dziękował.
Ale ta śmierć, te biedne zwłoki zostały wyzyskane w sposób całkowicie niespodziewany. Stały się „kukłą” dla demonstracji toalety pośmiertnej. Owa już wspomniana instruktorka Polka-Amerykanka /była instruktorką od 7 boleści/ zwołała nas całą gromadą, z wielkim zadowoleniem. Na zapytanie, która chce robić toaletę – oczywiście zgłosiłyśmy się obie – Marula i ja. Z mej strony była to tylko gorliwość. Dla Maruli był to wysiłek nad siły. Całe bogate życie pielęgniarskie i tragiczne osobiste ciosy nie mogły w niej wyrobić odporności na śmierć, przerażała ją i przytłaczała sama już bliskość cmentarza. Jakaś wybiórcza niewytrzymałość u niej – nie cofającej się przed żadną grozą pielęgnacji, byle jej finałem nie stała się śmierć! Wtedy zemdlała. Z Czerniakowskiej były drzwi prosto na ogród – leżała na trawniku. Więc to ja zdawałam egzamin sprawności z furią w sercu, że tak właśnie to można było wyzyskać do takich celów. „To” było dla mnie grozą, tragedią ludzką, wymagającą ciszy, szacunku – i współczucia zahaczającego o rozpacz…. Refleksje po wielu latach. Sekcja zwłok jest jak najbardziej dopuszczalna jako ćwiczenie. Jest niezbędna, musi być, bez niej lekarze nie byliby lekarzami: jest konieczna. Dlatego zanurzenie w formalinie, krajanie nie hańbi zwłok /raz jeszcze zdaje egzamin wartość konieczności – jak w sztuce. Contre-forty przypory w katedrach gotyckich są piękne, a w betonie są okropne/.
Zwłoki i chory = zmarły = człowiek.
Ćwiczenie zbiorowe toalety pośmiertnej jest pogwałceniem zwłok. To wcale niepotrzebne. Toaleta pośmiertna jest dla zmarłego, nie dla uczniów. Robi się ją jako ostatnią posługę choremu. Jako okazanie miłości i szacunku. Pielęgniarka służy do końca. Ćwiczenie również ze względów dydaktycznych nie jest konieczne – i tak każda się nauczy, każda stanie w obliczu śmierci.
Popołudnie tego dnia miałam wolne – było upalnie, niebiesko. Wpadłam gdzieś w zarośla w okolicy Wilanowa, szukając odpoczynku, uspokojenia w liściach, w ziemi, szeleście…. Tej nocy w naszej sypialni zgasło światło – ale w sąsiednim boksie ciągle płonęła świeca i dochodził do mnie zdenerwowany szept, Zuli, uspokajającej i karcącej ciągle rozdygotaną Marulę.
Niebawem przyszedł nowy cios. Przywieziono szesnastoletnią siostrę koleżanki Ady z zapaleniem otrzewnej. Chyba jej nawet nie operowano. Położono ją w osobnym pokoju. Robiło się wszystko co wówczas było można: podtrzymywano serce, podawano podskórnie sól. Mnie przydzielono na popołudnie – tylko dla niej. Patrzyłam na podwójną mękę: samej dziewczynki i jej ojca. Nie wiem co bardziej mnie rozdzierało. Dziewczyna umarłą w jasne, letnie popołudnie.
Teraz muszę opowiedzieć coś najważniejszego. Było już beznadziejnie. Już oddychała przez usta. Już miała ostry nos i była szara. Wtedy nadszedł ksiądz. Nie wiem dlaczego nie lubiłyśmy tego księdza. Niestety, mnie wydawał się niepotrzebny w szpitalu, sztuczny. Co było przyczyną? Czy tylko moja buńczuczna, negatywna ówczesna niewiara, czy też jego sztywność, brak uśmiechu w naszą stronę, brak chęci współpracy? Chełpiłam się nie tylko niewiarą, ale i tolerancją i mało trzeba było z jego strony abym powiedziała sobie: „w myśl tej tolerancji ja nie wierzę, ale trzeba przyznać, że to bardzo sympatyczny człowiek”. Pamiętam go dobrze nad umierającą, jego natarczywe „Czy żałujesz” – raz, drugi powtarzane. Nie myślałam ani chwili o najważniejszym. O rozstrzygnięciach życia. Patrzyłam z przerażeniem i buntem na mękę konającej, która zdawała się skupić całe ginące siły, aby wyszeptać odpowiedź i to było męką dodatkową.
Z wnętrza umierającej zabulgotało, zacharczało „żałuję”. I wtenczas ksiądz wyraźnie odetchnął. Ta widoczna ulga okupiona takim umęczeniem jeszcze bardziej spiętrzyła mój bunt, chyba aż nienawistny. Nie wiem czy ów ksiądz tak powinien był postąpić. Czy inny nie udzieliłby tylko absolucji „in articulo mortis” bez indagacji umierającej. Ale na pewno ta jeszcze jedna męka wysiłku ostatnich słów była na dobro, na odkupienie tego, co odbiegało od Boga w życiu tej dziewczyny. Ale o tym nie pomyślałam. Dodatkowe cierpienia? Picie wody też sprawia cierpienie – a jednak dajemy ją chorym, aby po męce połknięcia odczuli ulgę.
Była tam przy umierającej instruktorka, ale inna niż tamta, p. J. Chludzińska. Kiedy już zrobiłyśmy wszystko i zwłoki leżały pod prześcieradłem, a ja skończyłam porządki w pokoju, p. Chl. Zapytała bardzo łagodnie: „czy pani była już kiedyś przy śmierci”? Zaprzeczyłam. Dotąd słyszę jej serdeczny głos i widzę dobroć jej uśmiechu: „to pani bardzo współczuję”. Tylko tyle – a było to tak niezmiernie dużo.
Nieraz myślę, że nasze instruktorki za mało opiekują się uczennicami w takich momentach. A dziewczęta są albo załamane i trzeba je podeprzeć, albo tylko bezmyślnie ogłuszone i trzeba w nich pogłębić pojęcie – co to jest śmierć. Niektóre boją się zabobonnie. Czasem, nierzadko trafia się i cynizm – „czy już odwaliła kitę”? „Dorobiła się dziś 3 trupów”…. A przecież nasz zawód dlatego ma tyle w sobie godności, że stoimy przy chorym do końca, do śmierci i przy śmierci. Wyznam, że czuję szczególną wdzięczność dla Pana Boga za to właśnie. /Ale dzisiejszych fragmentów nie chcę kończyć na tak ciężkich akcentach. Wybieram inne/.
Miałam noce po męskiej stronie – Jaga Romanowska miała noce razem ze mną na kobiecej. Zaczynałyśmy o wpół do dwunastej. Zaczynałyśmy o wpół do dwunastej. Noce miesięczne. Sypiałam fatalnie. Najlepiej mi się spało późnym wieczorem kiedy trzeba było już wstawać, zjadać marną kolację i wędrować w zimną, listopadową noc. Do tego Jaga śniła widocznie jakieś pielęgniarskie sny, bo z krzykiem „wstawajcie” budziła nas o godzinę za wcześnie. Do tego za oknem naszego pokoju budowano plant kolejowy, a po korytarzu biegła co godzinę do klasy horda nowotworów to znaczy koleżanek z III kursu…. Tak nazywałyśmy ten kurs bodaj najznakomitszy jaki był, który wydał z siebie tyle dyrektorek, tyle instruktorek i tyle bohaterek. W szpitalu było bardzo zimno. Dla oszczędności nie wolno nam było palić świateł na korytarzu. Na zakręcie prowadzącym na Czerniakowską kiedyś ktoś zawiesił fartuch – przeraziłam się nim okropnie! Do tego szczury bębniły ogonami w kaloryfery – nic nie przesadzam, nie zapomnę tego dźwięku.
Miałyśmy we dwie około sześćdziesięciu chorych pod opieką. Jagi słuchałam bezapelacyjnie. Ona właściwie była moją instruktorką. Starsza o kilka lat, z wojennym doświadczeniem znacznie bogatszym niż moje, cieszyła się zresztą największym autorytetem między wszystkimi koleżankami w szkole. Dla mnie była podporą i niezawodnym przyjacielem.
No ale…. Jaga na pewno mi daruje, jeśli zdradzę pewien fakt. Podczas tych nocy starałyśmy się zachowywać cicho jak koty. Otóż tak się zdarzyło: Jaga skrada się bezszelestnie do kuchenki, otwiera drzwiczki lodówki powoli, żeby nie skrzypiały i szepce ledwo dosłyszalnie: „daj młotek i ścierkę, potłukę lód”. Po czym rozlega się piekielny hałas i znowu szept: „już”.
W separatce na Czerniakowskiej leżał taki pan Miecio z krupowym zapaleniem płuc. Majaczył i zrywał się szereg nocy tak, że całe godziny byłam przy nim unieruchomiona. Jaga obrządzała swoich i moich chorych. Młodzian gadał bezustannie. Mówił mi „ty”, a kiedy mu odpowiadałam „pan” zaczął się wściekać. No więc dobrze: „Mieciu”. „No to pojedziem sobie karetą, co”? „Pojedziemy, oczywiście, że pojedziemy”. „Przez całe Powiśle”? „O tak, przez Powiśle”. Czasem wymyślał srodze i wyskakiwał z łóżka. Kiedy wyzdrowiał nic nie pamiętał. Był wtedy dużo mniej interesujący jako potulny ozdrowieniec, niż jako chory apasz.
Na zakończenie dwa wspomnienia. Taki miły rekonwalescent, starszy pan siedział sobie na korytarzu. Ja ganiałam jak szalona, byłam sama na popołudniowym dyżurze. Ciągle dzwonki – jak to bywa, co zresztą strasznie lubiłam. Wtedy powiedział: „kto by z nas pomyślał, że siostra ma tyle gonitwy. Wcale tego nie znać kiedy siostra coś przy nas robi. Byłam dumna jak paw. Nie wiedziałam, że udało mi się wypełnić jedną z naczelnych zasad pielęgniarskich: „pracuj tak, aby chory nie czuł twojego pośpiechu”.
I jeszcze jedno. Pielęgnowałam innego starszego pana /na I piętrze, po południowej stronie/. Lubiłam bardzo i jego i jego żonę. Kiedyś zaczęli mnie wypytywać o szkołę, o koleżanki, w końcu padło pytanie:
– „A pani po co właściwie poszła na pielęgniarstwo”?
Odpowiedziałam oczywiście „no bo to lubię”. Wtedy spojrzał ostro i zapytał:
– „A co pani lubi? Sam szpital, czy chorych ludzi”? Nie wiedziałam co odpowiedzieć. A pytanie świetnie stawiało sprawę. Jakże się często zdarza, że magnesem przyciągającym nowicjuszki zawodu jest tajemnicza, egzotyczna atmosfera szpitala – operacje – instrumenty – białe chałaty, jakaś sensacyjność! To zresztą najczęstszy magnes. I to nic nie szkodzi – pod warunkiem, żeby potem wśród pracy z tej mgły tajemniczej wystąpiło na pierwszy plan łóżko z cierpiącym człowiekiem. Jeśli się to nie stanie – pielęgniarka będzie siedziała w dyżurce nie na sali. Nie będzie pielęgniarką przy chorym, najwyżej stanie się pomocnicą lekarza.
Wówczas na pytanie tego pana nie umiałam odpowiedzieć. Chyba nie tylko dlatego, że mnie zaskoczyło, nie tylko dlatego, że byłam zielona i niedoświadczona, ale dlatego, że nie miałam wtedy pojęcia o istocie mojego powołania. A to pytanie utkwiło we mnie na zawsze.